Ziemia kłodzka - moc zabytków
Wyraz moc ma kilka znaczeń. Jedno z nich to mnóstwo, inne to siła. Oba dobrze oddają to, co chcę napisać o ziemi kłodzkiej. Ten malutki cypelek na południowym zachodzie Polski oferuje mnóstwo zabytków: zamki, kościoły, figury maryjne, średniowieczne mury i baszty, kamienne mosty strzeżone przez świętego Nepomucena, drewniane pensjonaty i eleganckie domy uzdrowiskowe. Ich siła (oddziaływania) okazała się tak wielka, że pokonała moją niechęć do Ziem Odzyskanych. Wprawdzie wciąż nie czułam się tam u siebie, ale z przyjemnością te ziemie zwiedzałam, i pewnie jeszcze kiedyś je odwiedzę.
Zatrzymałam się w Kłodzku. Stamtąd miałam dogodny dojazd do wszystkich okolicznych wsi, miast i miasteczek.
Lądek-Zdrój
Trzebieszowice
Bystrzyca Kłodzka
Międzygórze
Międzylesie
Gorzanów
Szczytna
Polanica-Zdrój
Duszniki-Zdrój
Kudowa-Zdrój
Czermna
Pstrążna
Wędrówkę po ziemi kłodzkiej zacznę od Lądka-Zdroju – numeru drugiego (po Kłodzku) w moim subiektywnym rankingu miast tego regionu.
Lądek to spokojne, położone trochę na uboczu uzdrowisko, w którym czuje się ducha dawnych czasów. Aleksander Ostrowicz, żyjący w XIX wieku lekarz zdrojowy i autor pierwszego polskiego przewodnika po mieście, napisał, że „…pod względem czarującego położenia jako też i wspaniałych zakładów leczniczych, wreszcie pod względem wygody, pożytku, rozrywek i przyjemności dla chorych niezaprzeczalnie pierwsze miejsce zajmuje”. Ostrowicz spędził w Lądku wiele lat, ja tylko kilka godzin, ale podzielam jego zdanie.
Lądek jest starym miastem. Powstał w drugiej połowie XIII wieku. Jego rozwojowi sprzyjało położenie na styku dwóch ważnych dróg: drogi solnej i bursztynowego szlaku. Już wtedy wiedziano o leczniczych właściwościach tutejszych źródeł termalnych. Najpierw odkryły je zwierzęta. „W ciepłym błocie siarkowym tarzając się, dzikie zwierzęta ulgę sobie sprawiały na rany skóry, a przy tym wszelkiego robactwa ze skóry pozbywając się”. Podpatrzyli je chłopi i kąpiele błotne aplikowali swojemu bydłu, a potem sami „zaczęli zanurzać się w tej nieswojo pachnącej wodzie. A zważywszy, że to im pomaga na wszelkie dolegliwości, […] rozgłosili moc tej cudownej wody po całej okolicy”.
Miasto dzieli się na dwie części: miejską i uzdrowiskową. Łączy je kilometrowa ulica biegnąca wzdłuż rzeki Białej Lądeckiej. W części miejskiej najważniejszy jest rynek. Wytyczają go kamieniczki, niektóre renesansowe z podcieniami, inne barokowe i klasycystyczne.
Na środku stoi dziewiętnastowieczny ratusz. Po jego lewej stronie wznosi się kolumna Trójcy Świętej, ostatnie dzieło najwybitniejszego lądeckiego rzeźbiarza i jednego z najlepszych twórców doby baroku, Michała Klahra. Została wzniesiona w połowie XVIII wieku jako wotum po wielkim pożarze, który wybuchł w 1739 roku i pochłonął budynek ratusza oraz kamienice południowej i wschodniej pierzei rynku.
Straty były ogromne, ale mieszkańcy dziękowali Bogu, że nie spłonęło całe miasto. Dlatego, gdy tylko ugaszono ogień, u mistrza Klahra zjawił się radca Antoni Reichel i zlecił mu wykonanie figury wotywnej. Trudno uwierzyć, że powstała z jednej bryły piaskowca, kawałek po kawałku wykuta metalowym dłutem. Michał Klahr wykonał ją na podwórku swojego domu, czyli narożnej kamienicy przy rynku, ozdobionej płaskorzeźbą Matki Bożej z Dzieciątkiem.
Na tyłach rynku stoi kościół pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny wzniesiony w drugiej połowie XVII wieku. Michał Klahr wyrzeźbił dla niego scenę Ukrzyżowania, a jego syn, Michał Ignacy, ogromny ołtarz z drewna polichromowanego. W zwieńczeniu ołtarza znajduje się rzeźba Trójcy Świętej, identyczna jak ta stojąca na kolumnie wotywnej na rynku. W historii kościoła zdarzył się tragiczny wypadek. Pod koniec XVII stulecia podczas mszy runęło sklepienie, grzebiąc pod gruzami siedemdziesięciu wiernych.
Ruszyłam w kierunku części uzdrowiskowej, a po drodze natknęłam się na kamienny szesnastowieczny most świętego Jana przerzucony nad Białą Lądecką ze świętym Nepomucenem na balustradzie. Nie ma śląskiego miasta bez figury Nepomucena. Ta w Lądku jest jedną z najstarszych, pochodzi z początku XVIII wieku. Most, choć staruszek, trzyma się dzielnie. Przetrwał powódź w 1997 roku, gdy wzburzona rzeka niosła tony kamieni i pnie drzew.
Tuż obok straszą ruiny kościoła ewangelickiego pw. Zbawiciela. Zbudowano go w 1846 roku. Dziesięć lat później królewna Marianna Orańska przekazała pieniądze na jego rozbudowę. Przy kościele stoi poświęcony jej obelisk. Ufundowała go w 1886 roku gmina lądecka. Nie uświetnia on jednak wkładu Marianny w życie duchowe miasta, lecz materialne. Królewna poleciła zbudować drogę z Ząbkowic Śląskich do przełęczy Płoszczyna, co wpłynęło na rozwój lokalnego handlu i zamożność mieszkańców Lądka.
W latach 20. XX wieku ewangelicką świątynię przebudowano w duchu architektury romańskiej. Na uroczystość jej ponownego otwarcia w 1929 roku przybyli Hohenzollernowie: Fryderyk Henryk i jego brat Joachim Albrecht.
Po II wojnie światowej i opuszczeniu miasta przez ludność protestancką kościół przez długie lata stał pusty. Jego wyposażenie przekazano do innych świątyń: ławki trafiły do kościoła parafialnego w Lądku, organy do kościoła w Środzie Śląskiej.
W latach 60. w kościele planowano utworzyć muzeum balneologiczne, a w latach 90. halę sportową. Planów nie zrealizowano, bo budynek spłonął. W tym samym czasie o jego zwrot wystąpiła parafia ewangelicko-augsburska w Kłodzku. Odzyskała go w 2017 roku, po czym wystawiła na sprzedaż. To, co pozostało po pożarze, podobno kupiło małżeństwo spod Warszawy. Ma tam być galeria artystyczna. Na razie widok jest przygnębiający. Na zewnętrznej ścianie wisi Chrystus. Wzrok ma smętny. Nic dziwnego, patrzy na pojemniki na śmieci ustawione przy dawnym wejściu do świątyni.
Po drodze do zdrojowej części miasta warto dobrze się rozglądać, bo takie cudeńka żal przeoczyć…
…i czasami zerkać w górę. Między drzewami chowa się bowiem najbardziej zadziwiający zabytek Lądka. To most kryty, łączący dwa obiekty sanatoryjne: piękną willę zwaną Pałacem Białej i dom zabiegowy.
Stąd już tylko kilka kroków do strefy uzdrowiskowej. Pierwszym budynkiem, na który się natknęłam, była kaplica zdrojowa pw. Najświętszej Marii Panny zbudowana w 1679 roku z fundacji hrabiego Zygmunta Hoffmanna. Zwana jest też kaplicą Na Pustkowiu, bo chociaż dziś trudno w to uwierzyć, w czasach, gdy powstawała, wokół były łąki, pola i nieużytki. W ołtarzu głównym stoi siedemnastowieczna figura Matki Bożej z Dzieciątkiem, a w krypcie spoczywają doczesne szczątki fundatora.
Do kaplicy przylega dawna hala spacerowa nosząca imię pruskiego księcia Albrechta. Została wzniesiona w połowie XIX wieku na obrzeżach parku zdrojowego. Jak pisze w swoim przewodniku Aleksander Ostrowicz: „Przeznaczono ją do przechadzania się podczas deszczu, gdzie przy piciu wód ze źródła Marianna przygrywała orkiestra zdrojowa złożona z 30 osób, rano od 6 do 8 i wieczorem od 6 do 9 godziny”.
Hala spacerowa, pierwotnie otwarta na park, przez sto lat była przykładem budynków spotykanych niemal wyłącznie w uzdrowiskach. W latach 50. XX wieku galeria została zabudowana i stała się klubem sanatorium Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. Dziś mieści się w niej kawiarnia.
I tak doszłam do parku zdrojowego, dawnego Kurpark, z pocztówkowym – czy może lepiej instragramowym – widokiem na Zdrój Wojciech.
W roku 1672 w Lądku zjawił się wspominany hrabia Zygmunt Hoffmann. Kilka lat później odkrył źródło wody o uzdrawiających właściwościach i postanowił zbudować zakład leczniczy. Najęci przez niego budowlańcy odnaleźli szczątki dawnych urządzeń łaziebnych: niecki do nasiadówek, basen wykuty w skale, drewniane kubły i czerpaki. To dzięki nim udało się określić rok powstania uzdrowiska – 1241.
Budowa zakładu leczniczego trwała dwa lata. W Lądku stanął Marienbad, budynek wzorowany na tureckich łaźniach. Działał dwieście lat, po czym ustąpił miejsca nowej budowli, wprawdzie nawiązującej do niego kształtem bryły, ale w zupełnie innej – barokowej stylistyce. To dzisiejszy Zdrój Wojciech. Bardziej przypomina pałac niż zakład przyrodoleczniczy.
Środek budynku zajmuje basen, zwieńczony ogromną kopułą. Można zajrzeć do niego przez szybkę. Można wejść na piętro do pijalni wody. Można patrzeć i podziwiać.
Nasycone radonem wody to największy skarb Lądka-Zdroju. Sprawiają, że już po kilku dniach korzystania ze źródeł można poczuć się jak młody Bóg, bo ich ubocznym – choć znaczącym skutkiem – jest wzrost libido. W lądkowych wodach moczyli się królowie pruscy, car Aleksander i prezydent USA John Quincy Adams. Śmiem twierdzić, że sam wygląd basenu i pijalni w Zdroju Wojciech może postawić na nogi.
Z parku zdrojowego wybiega aleja modrzewiowa, która wiedzie do Zakładu Przyrodoleczniczego Stary Jerzy. Gdzieś w połowie drogi stoi ogromny zabytkowy, niestety mocno nadgryziony zębem czasu budynek – Dom Zdrojowy. Jego zaczątkiem był mały salon wzniesiony pod koniec XVIII wieku. Odbywały się w nim koncerty i przedstawienia teatralne, a także spotkania towarzyskie. Nie wiemy, jak wyglądał, bo wielokrotnie go przebudowywano. Przez lata służył różnym celom. Mieściły się w nim kinoteatr, biblioteka, kawiarnie, poczta i apteka.
Po przeciwnej stronie jest muszla koncertowa w równie opłakanym stanie. Jak zdołałam zauważyć, miejsce spotkań dbających o zdrowie inaczej. Kiedyś musiało tu być pięknie. Dziś oba obiekty popadają w ruinę.
Na końcu alei modrzewiowej stoi Zakład Przyrodoleczniczy Stary Jerzy. To najstarszy tego typu obiekt w Polsce. Powstał w XV stuleciu dzięki Jerzemu z Podiebradu, który wezwał do Lądka Konrada z Bergu, „doktora sztuk wolnych”, by zbadał właściwości tutejszej wody. Doktor odkrył w niej siarkę, miedź, sól i ałun. Jerzy polecił więc zbudować nad jej ujęciem drewniany pawilon z basenem kąpielowym. Oczywiście pawilon nie dotrwał do naszych czasów. Dziś w jego miejscu stoi skromny, murowany budynek, na którego frontowej ścianie wyryto napis „1498” – rok budowy tego pierwszego, drewnianego. Był to rok znaczący, bo zapoczątkował przemianę handlowej osady w światowej sławy kurort.
W latach 1914–1916 tuz obok Starego powstał Nowy Jerzy, jak na tamte czasy bardzo nowoczesny zakład kąpielowy. Do dziś kuracjuszom służą oryginalne ponadstuletnie wanny balneologiczne. Budynek, znacznie wykwintniejszy niż Stary Jerzy, został ozdobiony ogromnym herbem Lądka-Zdroju, licznymi płaskorzeźbami o tematyce wodnej, a także rzeźbą świętego Jerzego – patrona miasta.
Na tyłach zakładu Stary Jerzy, na niewielkim wzniesieniu zwanym Wzgórzem Świętojerskim, stoi smukła wieża zegarowa, zwieńczona ażurową galeryjką i baniastym hełmem. Została wzniesiona w 1580 roku, by pomieścić wielki zegar podarowany zdrojowi przez księcia Jerzego II Brzeskiego.
Tuż za nią jest barokowa kaplica pw. świętego Jerzego. Powstała w połowie XVII wieku, a jej fundatorem był starosta kłodzki, graf Johann Georg von Götzen. Z oryginalnego wyposażenia do naszych czasów przetrwały jedynie freski wewnątrz kopuły, przedstawiające sceny z życia patrona.
Dalej droga prowadzi do lądeckiego arboretum, które w poniedziałki, czyli akurat w dzień, gdy byłam w uzdrowisku, jest zamknięte. Trudno. Kiedyś je zobaczę. Wrócę do Lądka-Zdroju na dłużej, może jako kuracjuszka, w końcu latka lecą…
Miejscowości Kotliny Kłodzkiej obfitują w zamki i pałace. Jeżdżąc z miejsca na miejsce, odnosiłam wrażenie, że niemal w każdej wsi można się na nie natknąć. Niektóre są w znakomitym stanie, inne w ruinie lub właśnie odbudowywane – co kto woli. Kilka widziałam.
Pierwszym był Zamek na Skale w Trzebieszowicach. Stoi tuż obok Lądka-Zdroju, na skalistym brzegu Białej Lądeckiej. Z zewnątrz nie wygląda atrakcyjnie – białe mury pozbawione ozdób. Znacznie ciekawsze jest to, co te mury kryją.
Ale najpierw kilka słów o historii zamku. Pierwszy budynek powstał tu w drugiej połowie XV wieku. Była to warowna, kamienno-drewniana rycerska siedziba, której fragmenty przetrwały do naszych czasów w piwnicach. W XVI stuleciu na jej ruinach ród Reichenbachów zaczął wznosić renesansowy dwór z wewnętrznym dziedzińcem. Budowę ukończono w 1613 roku. Dwór oraz wszystkie należące do nich trzebieszowickie dobra zwano Steinfoh, czyli Kamienny Dwór (lub Zamek na Skale). Po Reichenbachach majątek przejęli Wallisowie, irlandzki ród o francuskich korzeniach. Zamek na Skale był ich pierwszą i główną rezydencją na ziemi kłodzkiej. Wallisowie przebudowali go w stylu barokowym, a także powiększyli o stajnie, wozownie, dwupiętrową oranżerię na piętrze oraz nową wieżę.
W XVIII i XIX wieku Zamek na Skale był jedną z największych atrakcji w okolicy. Do jego popularności zupełnie nieświadomie przyczynił się król pruski Fryderyk II. W roku 1765 przybył do pobliskiego Lądka-Zdroju, by podratować zdrowie. Władze uzdrowiska wpadły w popłoch. Nie miały odpowiednio wytwornych mebli, by należycie ugościć władcę, wypożyczyły je więc z zamku w Trzebieszowicach.
Pod koniec XVIII wieku majątek Wallisów liczył ponad tysiąc hektarów i był największą posiadłością na ziemi kłodzkiej. W 1873 roku jego nowym właścicielem został hrabia Ludwik Friedrich von Schlabrendorf, a po nim wywodzący się z Francji hrabiowie Harbuval-Chamaré. To oni zlecili ostatnią wielką przebudowę zamku. Rezydencja zyskała wówczas centralne ogrzewanie i secesyjny wystrój. Powstała wspaniała, drewniana klatka schodowa w stylu baroku wiedeńskiego oraz wyłożony boazerią secesyjny salon.
Najciekawszym i najbardziej wartościowym jego elementem są drzwi z płaskorzeźbą przedstawiającą Wandę Harbuval-Chamaré. Ornament zaprojektował Alfons Mucha. Wanda była wiedeńską śpiewaczką i wielką miłością właściciela zamku, Piusa Harbuval-Chamaré. Jeszcze jako Wanda Blaustein udała się z nim do Wiednia. Wyjazd zakończył się tragicznie. Pius, ciężko ranny w wypadku, zmarł. Jednak przed śmiercią zdołał dać ukochanej nazwisko, zamek i kilka milionów marek. Rodzina Piusa nie mogła pogodzić się ani z mezaliansem, który popełnił, ani ze stratą finansową. Skierowała sprawę do sądu. W pierwszej instancji Wanda wygrała, ale ostatecznie musiała cały majątek zwrócić.
Po II wojnie światowej we wnętrzach Zamku na Skale urządzono ośrodek psychiatryczny dla żołnierzy, a potem pegeer. Dziś mieści się tu luksusowy hotel i SPA, ale wnętrza można zwiedzać, oczywiście z przewodnikiem. I muszę przyznać, że nie był to czas stracony.
W Zamku na Skale kręcono sceny do filmu Wygrany z Januszem Gajosem, Pawłem Szajdą i Martą Żmudą-Trzebiatowską w rolach głównych. Moim zdaniem to jeden z lepszych polskich filmów, ale sądząc po frekwencji w sali kinowej, moje zdanie jest odosobnione. Cóż, nikt w nim nie przeklina, nie bije po mordzie. Wygrany opowiada o przyjaźni Oliviera, młodego pianisty, i Franka, emerytowanego matematyka obstawiającego wyścigi konne. W filmie jest pewna scena – Frank zawozi Oliviera do stadniny, w której swych ostatnich dni dożywają stare konie wyścigowe.
Gdy szłam do Zamku na Skale, widziałam na łące kilka koni. Stały zbite w gromadkę, zadowolone, szczęśliwe, zadbane. Z przyjemnością na nie patrzyłam. Okazało się, że to też wyścigowi emeryci (choć na to nie wyglądały), którym życie ocalił właściciel zamku. Przypadek?
Jeśli ktoś będzie miał okazję obejrzeć Wygranego, niech koniecznie to zrobi. Zobaczy nie tylko doskonałą grę aktorską i wnętrza Zamku na Skale, ale też posłucha wspaniałej muzyki i dowie się, jak obstawiać wyścigi konne – zaufać rozumowi czy intuicji.
Czas przesunąć się bardziej na południe od Kłodzka i pojechać do Bystrzycy Kłodzkiej.
Pisząc o Lądku-Zdroju, stwierdziłam, że jest numerem drugim w moim rankingu miast ziemi kłodzkiej. Drugie miejsce na podium dzieli z Bystrzycą Kłodzką, bo niewiele miast może poszczycić się tak piękną panoramą jak ona. Budynki, wzniesione na wysokiej piaskowcowej terasie, między dwiema rzekami: Bystrzycą Łomnicką i Nysą Kłodzką, wyglądają jakby wyrastały jedne z drugich. Nad średniowiecznymi murami miejskimi piętrzą się czerwone dachy domów, a nad nimi górują wieże kościoła i ratusza.
Miasto założono na przełomie XIII i XIV wieku i mimo wojen, pożarów i innych klęsk zachowało niemal cały pierwotny układ. Wytyczono je na wolnej przestrzeni, na surowym kamieniu. Otoczono wysokimi kamiennymi, grubymi na metr murami, z szeregiem baszt i bram. Za ich wzniesienie król Jan Luksemburczyk w 1319 roku przyznał Bystrzycy samodzielność prawną, uznając ją za miasto królewskie.
Do naszych czasów przetrwały dwie baszty. Baszta Kłodzka, wzniesiona na początku XIV wieku, przylegała do Bramy Kłodzkiej – głównego wjazdu do miasta. Zbudowaną z kamienia basztę wieńczy ostrosłupowy hełm z 1568 roku. Na górze widać otwory strzelnicze.
Druga to również czternastowieczna Baszta Rycerska, zwana też Rzeźniczą. Podobnie jak poprzednia jest kamienna z otworami strzelniczymi i hełmem w kształcie ostrosłupa. W roku 1843 przerobiono ją na dzwonnicę zbudowanego obok zboru ewangelickiego. Obok postawiono przykościelną szkołę. Oba budynki wzniesiono w latach 1821–1822, ale tuż po zakończeniu budowy zniszczył je pożar. Odbudowano je w ciągu roku. Po II wojnie światowej aż do lat 60. były opustoszałe. W lipcu 1964 roku otworzono w nich unikatowe, jedyne w Polsce i jedno z czterech na świecie, Muzeum Filumenistyczne. Szczyci się bogatymi zbiorami przedmiotów do niecenia ognia, opakowań i etykiet zapałczanych z różnych stron świata.
Do średniowiecznej Bystrzycy wiodły bramy, jakie jak zachowana do dziś Brama Wodna. Zbudowano ją w XIV wieku z kamienia. Na początku XVI stulecia dobudowano na niej wieżę, a całość zakończono ostrosłupowym hełmem. W pomieszczeniach wieży pobierano opłatę za wjazd do miasta. Na noc bramę zamykano żelazną, spuszczaną na łańcuchach kratą.
Wewnątrz murów wyznaczono czworoboczny rynek i wytyczono ulice. W najwyższym miejscu w 1260 roku wzniesiono kamienny, najstarszy na ziemi kłodzkiej, kościół, dziś pw. świętego Michała Archanioła. Świątynia, którą teraz możemy oglądać, jest wynikiem licznych, prowadzonych od XIII do XX wieku przebudowań, w wyniku których kościół jest od wschodu średniowieczny, a od zachodu dwudziestowieczny w stylu renesansu śląskiego. Przez środek kościoła biegną potężne kolumny. Zastanawiam się, czy nie przeszkadzają w różnego rodzaju religijnych obrządkach.
W XIV stuleciu postawiono ratusz, z blankami i wieżą zegarową. Obecny budynek pochodzi z lat 1853–1854. Wcześniejsze niszczyły nawiedzające miasto pożary – było ich aż osiem. Po renesansowym ratuszu zachowała się wieża z fragmentami sgraffita.
Na rynku stoi osiemnastowieczna kolumna wotywna Świętej Trójcy, monumentalne dzieło Antoniego Jörga. Trójkondygnacyjny cokół dźwiga rzeźbę Świętej Trójcy, poniżej stoją postacie Marii Immaculaty, Michała Anioła, świętych Joachima, Józefa i Anny, a na ażurowej balustradzie figury świętych Floriana, Jana Nepomucena i Franciszka Ksawerego.
W Bystrzycy wytyczono też mały rynek, na którym do dziś stoi pomnik średniowiecznego prawa – pręgierz z 1556 roku. U podstawy zachował się łaciński napis „Bóg karze niepoczciwych”.
Jak już pisałam, nie ma śląskiego miasteczka bez świętego Nepomucena. Chroni je przed powodziami. W Bystrzycy, przez którą przepływają aż dwie rzeki, jest więc obowiązkowy. Stoi przy moście nad Nysą Kłodzką i jest jednym z najstarszych Nepomucenów w Polsce. W roku 1704, a więc jeszcze przed kanonizacją świętego, wyrzeźbił go miejscowy artysta Franz Veit.
Wszytko to piękne, ale wystarczy zerknąć Nepomucenowi przez ramię, wejść w którąkolwiek uliczkę odchodzącą od rynku albo pospacerować pod średniowiecznymi murami miejskimi, by zobaczyć Bystrzycę prawdziwą, o jakiej nie piszą w przewodnikach ani ulotkach reklamowych.
Okolice Bystrzycy Kłodzkiej przeszły do literatury i filmu. We wrześniu 1950 roku szesnastoletni Marek Hłasko został skazany za naruszenie socjalistycznej dyscypliny pracy przez Sąd Grodzki we Wrocławiu na dwa miesiące pracy z potrąceniem pensji. Wyrok odbywał jako pomocnik kierowcy w Bystrzycy. Swoje doświadczenia z wywózki drewna opisał w książce Następny do raju. Pod koniec lat 50. na jej podstawie Czesław Petelski nakręcił film Baza ludzi umarłych. Nazwiska Hłaski nie ma w czołówce, chociaż jest on autorem scenariusza. Zażądał jego usunięcia ze względu na zmiany, jakie w tekście wprowadził reżyser.
Z Bystrzycy można łatwo dojechać do dwóch miejscowości – Międzygórza i Międzylesia.
Bajkowe Międzygórze leży u stóp Masywu Śnieżnika, w dolinie rzeki Wilczki i potoku Bogoryi. Początki osady sięgają końca XVI wieku. Wtedy jej mieszkańcy trudnili się wyrębem drzew porastających górskie zbocza. W XVIII stuleciu we wsi zaczęli pojawiać się pielgrzymi udający się do kościoła pw. Matki Bożej Śnieżnej wzniesionego pod szczytem Iglicznej.
Z czasem zaczęto doceniać niezwykłe walory klimatyczne i krajobrazowe Międzygórza. Przyczyniła się do tego Marianna Orańska.
Pomnik ku czci Marianny Orańskiej.
To ona przekształciła osadę w popularną miejscowość letniskową. Do wsi zaczęli przybywać turyści. Wypocząć mogli w stylowych, wygodnie urządzonych pensjonatach i sanatoriach budowanych wzdłuż reprezentacyjnej Prinz Albrecht Allee (dzisiejsza ulica Sanatoryjna). Wśród nich wielkością wyróżniał się ogromny Wölfelsgrund (dzisiejszy Gigant).
Inne znane wille to Ohlen, Zeisig i Präsidenten. Pierwsza, położona najwyżej, nie była pensjonatem, ale rezydencją dolnośląskiej rodziny Ohl von Adlescron. Trzecia została nazwana na cześć syna Marianny Orańskiej, który jako Präsident zarządzał dobrami matki.
W środku wsi stoi drewniany kościółek pw. świętego Józefa z 1740 roku, przebudowany w latach 20. XX stulecia. Powstał jako cmentarna kaplica katolicka. Oczywiście był zamknięty, ale mogłam zajrzeć do niego przez kratę. Wewnątrz jest bogato polichromowany ołtarz główny i rzeźby Michała Ignacego Klahra. Podobno stojące po przeciwnych stronach figury świętego Józefa i Marii raz w roku, w Boże Narodzenie, przerzucają do siebie dzieciątko.
Powyższej kościoła stoi świątynia przez lata służąca wspólnocie ewangelickiej. Wzniesiono ją z miejscowego kamienia w 1910 roku, a w latach 80. przekazano katolikom. Warto wspiąć się na wiodące do niej schody i rozejrzeć po okolicy.
Przed II wojną światową Międzygórze było jednym z najpiękniejszych kurortów Niemiec. Po włączeniu tych ziem do Polski niemieccy właściciele opuścili swe wille i pensjonaty. Przez długie lata zarządzał nimi Fundusz Wczasów Pracowniczych. Dziś znów są w prywatnych rękach i każdy, kogo na to stać, może w nich odpocząć.
To nie pensjonat, ale dom parafialny.
Ponad wsią jest rezerwat wodospadu Wilczki, jednego z największych w Sudetach. Woda spada ze skalnego progu wysokiego na dwadzieścia dwa metry. Nie zawsze tak było. Do 1997 roku wodospad liczył aż trzydzieści metrów. Nie zawdzięczał tego naturze, lecz pracy rąk ludzkich. Cierpiący na manię wielkości Niemcy ustawili na nim sztuczny próg. Zmyła go powódź stulecia.
Na wartki nurt wody można popatrzeć z ogrodzonych tarasów, punktów widokowych lub mostku zawieszonego tuż nad progiem wodospadu. Można też przysiąść na ławce i odpocząć przed wspinaczką na Igliczną, a nawet Śnieżnik.
Powyżej wodospadu, na wysokości 780 m n.p.m. (współczułam rodzicom pchającym pod górę wózki z pociechami), jest Ogród Bajek – kraina drewnianych, bajkowych postaci.
Przez wiele lat rzeźbił je Izydor Kriesten, wcale nie dla dzieci, lecz dla… Ducha Gór – Liczyrzepy. Doceniam wysiłek twórcy, ale ogród nie przypadł mi do gustu. Chaotycznie poustawiane, pomalowane na jaskrawe kolory figurki wyglądają jak z plastiku.
I ciekawostka dla trochę starszych dzieci. W roku 1965 w Międzygórzu kręcono pierwszy odcinek serialu Czterej pancerni i pies.
Takiego uroku jak Międzygórze niestety nie ma Międzylesie, stare sudeckie miasteczko, przez które w dawnych wiekach przebiegał szlak bursztynowy. Pod koniec XI stulecia istniała tu osada. Dwieście lat później otrzymała prawa miejskie.
W roku 1315 Międzylesie wraz z sąsiednimi wsiami przeszło we władanie rodu von Glaubitz, który wybudował potężny zamek z ogromną wieżą. Koniec ich panowania przyniosły wojny husyckie. Wojska pod wodzą Jana Koldy w 1428 roku spaliły miasto. Ogień strawił domy, drewniany kościół i zamek. Pozostała po nim jedynie wieża. Okopcona dymem płonącego miasta, zyskała miano Czarnej Wieży.
Zginęła w niej żona ówczesnego pana na zamku, Wolfharda von Glaubitz, Agnes von Lazan. Była niezwykle ponętną kobietą. Adoratorów jej nie brakowało, a że mąż często wyjeżdżał, ochoczo przystawała na ich towarzystwo. Ktoś usłużny doniósł Wolfhardowi i piękna Agnes za karę trafiła do wieży. Gdy husyci podpalili zamek, Wolfhard zabrał dzieci i uciekł podziemnymi korytarzami – o żonie zapomniał. Później wrócił, by w ocalałej wieży poszukać jej szczątków, ale nie znalazł. Podobno Agnes do dziś w niej mieszka.
Samo Międzylesie przez ponad sto lat było miastem widmem. Opustoszałe, powoli zarastało lasem, domem dzikich zwierząt. Może dlatego w herbie miasta jest wilk.
Wilki międzyleskie.
Na początku XVI wieku dobra międzyleskie wydzierżawił Hans von Tschirnhaus. Jego potomkowie stali się ich długoletnimi właścicielami. Na ruinach zamku zbudowali renesansową rezydencję. Odbudowali kościół parafialny i, na skraju Międzylesia, postawili nowy – cmentarny pw. świętej Barbary. W południową ścianę świątyni wmurowano mieszczańskie epitafia z cechowymi godłami.
Na tyłach kościoła ustawiono krzyż z napisem: Kochanym
Rodzicom, Rodzeństwu, Dziadkom, Krewnym, Przyjaciołom
Żyjący
Tschirnhausowie wznieśli też murowany ratusz i szkołę. Niestety, w połowie XVII wieku, drugi raz w historii Międzylesia obce wojska – tym razem szwedzkie – puściły go z dymem. Po potopie miasto trafiło w ręce austriackiego magnata Michała Ferdynanda hrabiego von Althann. Aby chronić je przed kolejnymi kataklizmami hrabia ufundował kolumnę maryjną. Wzniesiona z szarego piaskowca stoi w centrum miasta, na trójkątnym podłużnym rynku. Jej szczyt wieńczy posąg Marii z Dzieciątkiem. Poniżej, na czterech postumentach stoją figury świętych: Wacława, Benedykta, Huberta i Michała Archanioła.
Althannowie przystąpili do odbudowy Międzylesia. Odnowili kościół pw. Bożego Ciała. Mogłam zajrzeć do niego przez kratę – wewnątrz piękne, barokowe wyposażenie i oryginalna osiemnastowieczna ambona w kształcie łodzi z masztem i żaglem.
Zajęli się też renesansową rezydencją poprzedników. Na podstawie planów sporządzonych przez włoskiego architekta Jakoba Carovy do zamku dobudowali dwuskrzydłowy barokowy pałac. W 1778 roku rezydencję połączyli krytym krużgankiem z kościołem.
Althannowie zajmowali zamek do 1945 roku, kiedy to wraz z innymi niemieckimi mieszkańcami Międzylesia musieli opuścić miasto. Rezydencja stała się własnością państwa. Przez lata służyła różnym instytucjom jako ośrodek wczasowy i kolonijny. Dziś, wyremontowana po kolejnym pożarze, jest w rękach prywatnych. W północnym skrzydle mieści się hotel.
Zamek można zwiedzać, ale tylko o określonych godzinach, które niestety nie zgrały się z godzinami odjazdu mojego busa. W drodze powrotnej z jego okien dostrzegłam osiemnastowieczną figurę świętego Nepomucena. Przeoczyłam ją, czego żałuję, bo to jedyna na Dolnym Śląsku figura Nepomucena – pielgrzyma.
Któregoś dnia, wracając z Bystrzycy, wysiadłam w Gorzanowie, sporej wsi będącej niemal geograficznym centrum ziemi kłodzkiej. W źródłach pisanych Gorzanów pojawił się w pierwszej połowie XIV wieku. Przez kilka stuleci należał do miejscowych rodów. W XVII wieku majątek przejęła austriacka rodzina Herbersteinów i władała nim przez prawie trzysta lat. Herbersteinowie mieszkali w zamku, który ich poprzednicy zaczęli wznosić jeszcze w XVI stuleciu. Ogromna budowla jest najokazalszą rezydencją ziemi kłodzkiej i jedną z największych na Śląsku, niestety w ruinie. Popadła w nią po II wojnie światowej – została znacjonalizowana i doszczętnie zdewastowana.
Ostatnio jednak los się do zamku uśmiechnął, bo trafił we właściwe ręce. Przejęła go Fundacja Gorzanów i ratuje to, co z niego pozostało. Co więcej, wcale nie myśli o utworzeniu w nim dochodowego hotelu, lecz centrum kultury.
Miałam okazję przyjrzeć się pracom konserwatorskim. Widziałam przepiękne polichromowane drewniane stropy, bogato zdobione sale i schody. Te zachowane resztki zdobień dają pojęcie o dawnej świetności zamku. Szkoda, że przez dziesięciolecia żadna władza się nim nie zajęła.
http://www.polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/107-ziemia-klodzka-moc-zabytkow#sigProIde276f63cff
Jeden z Herbersteinów założył wokół zamku pierwszy na ziemi kłodzkiej ogród pałacowy wraz architektoniczną osobliwością – rotundą wzorowaną na budowli z Schönbrunn pod Wiedniem. Rotunda, podobnie jak zamek, lata świetności dawno ma za sobą.
Niedaleko zamku stoi wzniesiony w połowie XVII wieku kościół parafialny pw. świętej Marii Magdaleny, z bogatym dekoracyjnym frontem. Ten front to jedyne, co mogłam zobaczyć, bo kościół – niczym niezdobyta twierdza – otoczony jest murem. Nie ma mowy, by się jakaś owieczka mogła w nim pomodlić poza wyznaczonymi godzinami. O zwiedzaniu tym bardziej można zapomnieć, a podobno wnętrze jest pięknie zdobione rzeźbami Michała Ignacego Klahra.
Tego dnia widziałam jeszcze jeden zamek, w zupełnie innym miejscu – niezła komunikacja busikowa umożliwiała mi sprawne przemieszczanie z jednego końca ziemi kłodzkiej na drugi. Dojechałam do Szczytnej, a stamtąd prawie biegiem – bo chmura burzowa mnie goniła – wdrapałam się na Szczytnik. Stoi na nim wzniesione na początku XIX wieku zamczysko jak z bajki. Zwie się Leśna.
Jego budowę rozpoczął w 1827 roku major Leopold von Hochberg. Był nieślubnym synem pruskiego arystokraty i dziewczyny z ludu. Miał dwie namiętności: historię i polowania. Postanowił więc wybudować rezydencję rycersko-myśliwską w modnym wówczas stylu neogotyckim. Zamek, o murach grubości jednego metra, przypomina średniowieczną, warowną budowlę. Otacza go sucha fosa i mur obronny, na którym niegdyś stały armaty, a z którego dziś podziwiać można Szczytną i pobliskie góry.
Fosę pokonywano mostem zwodzonym opuszczanym na potężnych łańcuchach. Do zamku wchodzono przez dużą bramę, którą do dziś zdobi wykuty w piaskowcu herb rodziny Hochbergów. W sali rycerskiej płonęły świece w stylowym drewnianym świeczniku, a goście ucztowali przy półmisach z dziczyzną.
Po śmieci majora w 1843 roku zamek przechodził z rąk do rąk, aż w końcu, prawie czterdzieści lat później, trafił do Heleny i Brunona Kleinów. Nowi gospodarze wyremontowali go i, aby nie jeździć na nabożeństwa do Szczytnej, dobudowali kaplicę.
W roku 1929 posiadłość kupiła Niemiecka Prowincja Zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny. Misjonarze planowali urządzić w zamku seminarium duchowne i szkołę misyjną. Rozpoczęli też budowę Kalwarii Górskiej, ale musieli zaniechać prac, bo wybuchła II wojna światowa. W zamku Niemcy urządzili szpital wojskowy. Po wyzwoleniu przekazano go Polskiej Prowincji Zgromadzenia. Stał się siedzibą niższego seminarium duchownego. W części pomieszczeń działało Państwowe Prewentorium Przeciwgruźliczemu dla dzieci górników.
Drugiego lipca 1952 roku zamek odebrano zgromadzeniu i utworzono w nim zakład zamknięty dla osób głęboko upośledzonych. Kilka lat temu misjonarze odzyskali Leśną, ale chorzy wciąż tam przebywają, dlatego zwiedzać można jedynie część dziedzińca zewnętrznego i kaplicę.
Wspomniałam o Kalwarii Górskiej. Jej budowę dokończyli polscy klerycy w 1959 roku. Stacje wykuli w piaskowcu. Za ostatnią stoi wysoki krzyż z figurą Chrystusa. Pod nim misjonarze Świętej Rodziny otrzymywali błogosławieństwo przed wyjazdem na misje zagraniczne. Kalwarii nie widziałam. Chmura burzowa wciąż nie dawała o sobie zapomnieć. Pomrukiwała złowrogo. Połaziłam więc trochę po skalnych grzybkach, weszłam na platformę widokową – widok przekonał mnie, że jednak najwyższa pora wracać – i zbiegłam do Szczytnej. Rzuciłam okiem na kolejnego Nepomucena, dopadłam przystanku autobusowego… i wtedy lunęło.
http://www.polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/107-ziemia-klodzka-moc-zabytkow#sigProIdda197566cf
Szczytna leży na zachód od Kłodzka, między znanymi uzdrowiskami. Po prawej stronie ma Polanicę-Zdrój, a po lewej Duszniki-Zdrój i Kudowę-Zdrój. Oczywiście wszystkie te Zdroje widziałam, ale nie zrobiły na mnie takiego wrażenia jak Lądek-Zdrój, dlatego nie poświęcę im dużo miejsca.
Ze wszystkich uzdrowisk ziemi kłodzkiej Polanica-Zdrój najmniej przypadła mi do gustu. Może sprawiły to tłumy ludzi, a może chmury, które pojawiły się, gdy tylko wysiadłam z busa. Polanica uchodzi za bardzo słoneczne miasto, wręcz słonecznego rekordzistę wśród okolicznych miejscowości. Policzono, że słońce świeci tu przeciętnie przez 1404 godziny w roku. Najbardziej słoneczne są czerwiec i lipiec. Byłam pod koniec czerwca, a niebo pokrywały chmury, trafiłam więc na te nieliczne godziny, kiedy słońce nie świeci. Muszę jednak przyznać, że wyjrzało zza chmur – wtedy, gdy zbierałam się do odjazdu.
Tutejsze źródła znane były już w XVI stuleciu, ale dopiero trzysta lat później oficjalnie stwierdzono, że są „skuteczne przeciwko słabościom podbrzusza”. Wtedy to kłodzki kupiec Józef Grolms zbudował w dzisiejszej Polanicy pierwsze budynki przyrodolecznicze. Ocembrował źródło „Józef”, postawił drewniany dom zdrojowy, a okoliczne pola przemienił w ogrody.
Pańcia idzie z pieskiem do parku. Czasy Józefa Grolmsa.
Po II wojnie światowej Polanica – początkowo jako Puszczykowo-Zdrój – znalazła się w granicach Polski. Nie była zniszczona, szybko więc przybyli do niej pierwsi kuracjusze, wśród nich Maria Dąbrowska i Mieczysław Fogg. Z Polanicą związana jest Irena Santor, która uczyła się w tutejszym Gimnazjum Zdobienia Szkła. Szczęśliwie odkryła w sobie inny talent.
Środkiem miasta płynie Bystrzyca Dusznicka, a wzdłuż niej ciągnie się deptak. Na jednym jego końcu stoi neobarokowy kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny...
...a na drugim – Wielka Pieniawa, klasycystyczno-secesyjny budynek wzniesiony w latach 1904–1906. Uznano go za najnowocześniejsze sanatorium na Śląsku. Połączone jest z halą spacerową, w której można skryć się w czasie deszczu. Przed Wielką Pieniawą tryska w górę fontanna oblegana przez gapiów. Woda tryska z ponad siedmiuset dysz na wysokość dwunastu metrów.
Tuż obok deptaka rozciąga się park zdrojowy. Właściwie składa się on z kilku parków: Centralnego, Leśnego, Józefa, Szachowego oraz zieleńca otaczającego sanatorium kardiologiczne. Najstarszy – park Centralny – założono w pierwszej połowie XIX wieku. Największą jego ozdobą są kolorowe klomby tworzące kwiatowe dywany.
Czym byłoby miasto bez swojej ławeczki? Niczym. Ławeczki mnożą się jak króliczki. W Polanicy swoją ma Akiba Rubinstein, najwybitniejszy polski szachista. Z Polanicą nie miał właściwie nic wspólnego. Nie znalazłam informacji, by kiedykolwiek ją odwiedził. Doczekał się swojej ławeczki ze względu na rozgrywany tu od 1963 roku Międzynarodowy Festiwal Szachowy jego imienia.
Czas na Duszniki-Zdrój. Początkowo miasto utrzymywało się z handlu, górnictwa i przemysłu. Uzdrowiskiem stało się dopiero pod koniec XVIII wieku, po przeprowadzeniu pierwszych badań właściwości leczniczych wód wypływających z miejscowych źródeł.
Gdzieś między miastem a zdrojem.
Dzielnica uzdrowiskowa powstała około kilometra na południe od miasta, które rozlokowało się wokół pochyłego rynku. Otaczają go renesansowe i barokowe kamieniczki. W jednej z nich – dawnym Zajeździe pod Czarnym Niedźwiedziem – zatrzymał się król Jan Kazimierz, który po abdykacji zmierzał do Francji.
To ta żółta, narożna kamienica.
Pręgierz na rynku.
Na rynku stoją szesnastowieczny ratusz i – jak niemal w każdym dolnośląskim miasteczku – kolumna wotywna ufundowana w podzięce za uratowanie miasta przed zarazą. Jest skromniejsza od stojących w Lądku, Bystrzycy czy Międzylesiu, w dodatku chowa się w gałęziach drzewa i łatwo ją przeoczyć. Na szczycie stoi figura Madonny z Dzieciątkiem, a u jej stóp – święci Sebastian i Florian.
Niedaleko rynku na początku XVIII wieku zbudowano kościół pw. świętych Piotra i Pawła. Świątynia kryje prawdziwe skarby sztuki barokowej, między innymi unikatową ambonę w kształcie wieloryba z otwartą paszczą, bogato zdobiony ołtarz główny z obrazem Pożegnanie apostołów Piotra i Pawła oraz rzeźby Michała Klahra z Lądka. Wszystkie te skarby faktycznie skryły się przede mną za zamkniętymi (wewnętrznymi) drzwiami.
Obie części – miejską i uzdrowiskową – łączy aleja Chopina wysadzana klonami i kasztanowcami. Biegnie równolegle do Bystrzycy Dusznickiej.
Szpitale, sanatoria, pijalnie wód znajdują się na terenie parku zdrojowego.
Największą ozdobą parku jest wielka fontanna, wieczorem mieniąca się kolorami tęczy.
W parku stoi budynek teatru zdrojowego, powszechnie zwany Dworkiem Chopina. Biały drewniany budynek zbudowano na początku XIX wieku jako dom towarzyski – tu skupiało się życie kulturalne uzdrowiska. W 1826 roku koncertował w nim szesnastoletni Fryderyk. Dał dwa koncerty dobroczynne, z których dochód przeznaczono na pomoc dzieciom ubogiego sukiennika.
Kompozytor był najsłynniejszym pacjentem Dusznik. Do swego nauczyciela muzyki, Józefa Elsnera, pisał: „Świeże powietrze i serwatka, którą pijam skwapliwie, tak mnie postawiły na nogi, że jestem całkiem inny niż w Warszawie. Wspaniałe widoki, jakie roztacza Śląsk, czarują i zachwycają mnie...”.
Pobyt Chopina w Dusznikach upamiętniają dwa pomniki. Pierwszy to kamienny obelisk z medalionem przedstawiającym popiersie kompozytora. Ufundował go pod koniec XIX wieku leśnik Wiktor Magnus, wielbiciel jego muzyki. Na tyłach dworku stoi drugi pomnik, Chopin zadumany (moja nazwa), odsłonięty w 1976 roku z okazji sto pięćdziesiątej rocznicy pobytu kompozytora w Dusznikach.
W parku zdrojowym do dziś rozbrzmiewa jego muzyka. Co roku na początku sierpniu w dworku odbywają się koncerty chopinowskie. Pierwszy zagrano w 1946 roku dokładnie w sto dwudziestą rocznicę pierwszego koncertu młodego Fryderyka.
Tym, co przyciąga do Dusznik zarówno chorych, jak i zdrowych, jest papiernia. Pierwszy młyn papierniczy nad brzegami Bystrzycy Dusznickiej zbudowano już w XVI wieku. Niestety, zniszczyła go powódź. Budynki, które dotrwały do naszych czasów, pochodzą z 1605 roku. Wytwarzany w nich papier był wyjątkowo dobrej jakości. W dowód uznania pierwsi właściciele papierni, bracia Georg i Gregor Kretschmerowie, otrzymali w 1607 roku od cesarza Rudolfa II tytuł szlachecki.
W unowocześnionym przez ich następców, rodzinę Hellerów, zakładzie powstawały wyroby na dwór pruski. Papiernię zamknięto w 1937 roku, gdyż nie wytrzymała konkurencji. Dwa lata później Karl Wiehr, jej ostatni właściciel, sprzedał budynki miastu z przeznaczeniem na muzeum.
Po II wojnie światowej Duszniki znalazły się w granicach Polski. Aż do 1962 roku papiernia, opustoszała i zrujnowana, niszczała. Szczęśliwe podjęto decyzję o jej remoncie i 26 lipca 1968 roku otwarto Muzeum Papiernictwa. Mieści się w dawnej suszarni papieru i młynie, jedynym zachowanym w Polsce. Młyn ma wyjątkowo atrakcyjny wygląd. Zbudowany jest z muru pruskiego, stoi na podmurówce, a zdobi go oryginalny drewniany dach z barokowym szczytem wolutowym. We wnętrzach muzeum znajdują się pomieszczenia produkcyjne, wystawy, a nawet pokoje mieszkalne dawnych właścicieli papierni. Ich sufity i ściany są bogato zdobione malowidłami. Jednym z ciekawszych jest malowidło nawiązujące do biblijnej historii Józefa i żony Putyfara (przedostatnie zdjęcie w galerii).
http://www.polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/107-ziemia-klodzka-moc-zabytkow#sigProId623acc64c8
Malowidła odkryto w latach 60. XX wieku. Najprawdopodobniej powstawały od połowy XVII do początków XIX stulecia. Są rzadko występującym przykładem polichromii na drewnie w budowli świeckiej. Świadczą o wysokich aspiracjach właścicieli papierni należących do ówczesnej elity kulturalnej okolicznych ziem.
Od 1971 roku można zobaczyć, jak wytwarza się papier czerpany, a nawet własnoręcznie taki papier „wyczerpać”.
Ostatnie uzdrowisko na mojej trasie to Kudowa-Zdrój, równie tłoczna i hałaśliwa jak Polanica. Sławę zawdzięcza wodom mineralnym przesączającym się przez piaskowce, z których zbudowana jest wznosząca się nad miastem Góra Parkowa. Na jej szczycie stoi drewniana Altana Miłości, na której od dziesięcioleci kuracjusze scyzorykami wycinają swoje – nie tylko miłosne – wyznania.
Na Górę Parkową zaprasza Leśny Lud.
U podnóża Góry Parkowej rozciąga się park zdrojowy. Założył go w drugiej połowie XVIII wieku ówczesny właściciel Kudowy baron Jan Józef von Stillfried.
O park zdrojowy dba Ogrodnik. W dłoniach trzyma konewkę ozdobioną herbem miasta.
Gdy baron odwiedzał swoje włości, zatrzymywał się w myśliwskim domku, tak ogromnym i luksusowo urządzonym, że zwano go zameczkiem. Budynek dwukrotnie płonął. W roku 1812, po drugim pożarze, odbudowano go jako neobarokowy pałac dla dostojnych gości coraz tłumniej przybywających do Kudowy. Wśród nich była królowa Prus Luisa z dziećmi.
Na początku XX wieku tuż pod bokiem zameczku wyrósł jego konkurent – Książęcy Dwór, czyli dzisiejsze sanatorium Polonia.
Jak w każdym uzdrowisku, tak i w Kudowie jest Pijalnia Wód Mineralnych, a obok niej zabytkowa hala spacerowa – zadaszona metalowa konstrukcja zwana Teatrem pod Blachą.
Teren, wokół którego stoją budynki uzdrowiskowe zachwyca. Latem można poczuć się tam jak w ciepłych krajach – wokół palmy i kwiaty… w parasolkach.
Przy ulicy Zdrojowej są dwa ciekawe miejsca. Pierwsze to Muzeum Zabawek.
Zostało otwarte w grudniu 2002 roku przez małżeństwo miłośników zabawek. Początkowo prezentowali turystom swoje niewielkie zbiory, jednak z czasem, dzięki pomocy wielu osób, muzeum znacznie się rozrosło i dziś kolekcja obejmuje pięć tysięcy eksponatów. W setkach przeszklonych gablot stoją zabawki z niemal wszystkich krajów i epok – od starożytności do współczesności. Są pluszowe misie i lalki Barbie, miniaturowe mebelki i konie na biegunach, klocki i gry planszowe. Jest też coś, co być może nie u każdego wywoła miłe wspomnienia – klasa szkolna sprzed pół wieku.
http://www.polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/107-ziemia-klodzka-moc-zabytkow#sigProId003ebeef39
Drugim ciekawym budynkiem przy ulicy Zdrojowej jest siedziba władz miejskich, czyli dość nietypowy ratusz. Po pierwsze stoi nie na rynku, którego w Kudowie nie ma, lecz przy ulicy, po drugie wygląda bajecznie – tak żywych barw nie ma chyba żaden ratusz w Polsce. Wesołe kolory odejmują mu lat, bo jest dość wiekowy. Zbudowano go w pierwszej połowie XIX wieku.
Od Zdrojowej odbiega ulica Kościelna. Stoi przy niej najstarszy zabytek Kudowy, czyli barokowy, choć bardzo skromnie wyglądający, kościół pw. świętej Katarzyny. Wybudowano go pod koniec XVII wieku. Dzisiejszy wygląd zawdzięcza dziewiętnastowiecznej przebudowie. Przewodniki podają, że wewnątrz znajduje się rzeźbiona ambona z połowy XVIII wieku i późnobarokowy ołtarz. Zaczynała się msza, więc tylko zerknęłam do środka.
Jedną z ciekawszych dzielnic Kudowy-Zdroju jest Czermna – dawna wieś tkaczy założona w połowie XIV wieku. Po tkaczach pozostały bliźniacze domy stojące wzdłuż głównej ulicy. Muszę przyznać, że Czermna to chyba najbardziej ukwiecone miejsce ziemi kłodzkiej.
Jednak nie kwiaty przyciągają do Czermnej turystów, lecz słynna Kaplica Czaszek z 1776 roku. Ten nietypowy grobowiec wybudował miejscowy proboszcz, ksiądz Wacław Tomaszek. Wraz z kościelnym i grabarzem przez kilkanaście lat zbierał po polach kości bezimiennych ofiar epidemii nawiedzających ziemię kłodzką i przetaczających się przez nią wojen. Zgromadził ponad dwadzieścia tysięcy ludzkich szczątków. Trzema tysiącami piszczeli i czaszek wyłożył ściany i sufit, inne umieścił w krypcie pod podłogą.
Czaszka proboszcza spoczywa na ołtarzu. Obok niej leży czaszka grabarza. Obaj w testamencie zażyczyli sobie takiego pochówku.
Wnętrze kaplicy zrobiło na mnie wrażenie, ale nie tak mocne, jak się spodziewałam. Zapewne przyczyniła się do tego „otoczka”, czyli kasa biletowa, ustawiony obok niej kramik z pamiątkami, siostra zakonna dyrygująca ruchem, konieczność zwiedzania w dużej grupie z przewodnikiem. Mnie trafiła się grupa dzieci (!). Nie moje klimaty, nie tak to sobie wyobrażałam. Spodziewałam się ustronnego miejsca, trochę tajemniczego, może wśród drzew, i ciszy sprzyjającej zadumie nad przemijaniem życia. A tu komercja. Rozumiem, że nikt kaplicy w inne miejsce nie przeniesie, ale kramik powinien zniknąć.
Poszłam dalej – do oddalonej o kilka kilometrów Pstrążnej, by zobaczyć Muzeum Kultury Ludowej Pogórza Sudeckiego. Po drodze czekało na mnie kilka niespodzianek. Pierwsza to Szlak Ginących Zawodów otwarty w 2002 roku w gospodarstwie miejscowego garncarza. Idea szczytna – ocalić od zapomnienia dawne zawody: garncarstwo, kowalstwo, piekarstwo i tkactwo, przekazać dzieciom wiedzę o nich, zachęcić do działań praktycznych (każdy może ulepić z gliny swój własny dzbanuszek).
Tyle że wyszło z tego mydło i powidło. Jest wiatrak, są stare domy, w których, obok naprawdę ciekawych eksponatów dawnego rzemiosła, są zwyczajne rupiecie rodem z PRL-u. Jest też kilka rodzimych i egzotycznych zwierząt, czyli co mamy, to pokazujemy.
Co ja tu robię, na tej ziemi kłodzkiej?
Dużo ciekawsza – bo przemyślana i wymagająca sporego wysiłku oraz umiejętności – jest ruchoma szopka. Jest twórcą był mieszkaniec Czermnej Czech Franciszek Štĕpan. Zaczął ją tworzyć jako piętnastolatek. Scyzorykiem wycinał postacie z lipowego drewna. W ciągu dwudziestu lat wystrugał dwieście pięćdziesiąt figurek ludzi i zwierząt. Ustawił je na tle modeli śląskich domów, między innymi kamieniczek z Dusznik, i bazyliki z Wambierzyc. W 1924 roku szopka była gotowa.
Początkowo kolorowe figurki poruszane były ręcznie, od 1927 roku – eklektycznie. Kilka lat później Franciszek Štĕpan rozpoczął budowę organów, również z lipowego drewna. Zajęło mu to kolejne osiem lat. Organy mają dwieście osiemdziesiąt piszczałek i dziesięć rejestrów. Warto zajrzeć do chaty, posłuchać i popatrzeć.
Dom Franciszka Štĕpana.
Między Szlakiem Ginących Zawodów a ruchomą szopką stoi Pomnik Trzech Kultur, polskiej, czeskiej i niemieckiej. Obelisk jest w kształcie tęczy – biblijnego symbolu przymierza – spinającej trzy kolumny. Na każdej widnieje napis w jednym z języków: czeskim, polskim i niemieckim. Głosi on: „Czechom, Polakom, Niemcom, którzy przyczynili się do rozwoju materialnego i kulturowego Czermnej od jej początków w 1354 roku. Wdzięczni mieszkańcy Czermnej w 1999 roku”.
Pomnik nieprzypadkowo ma dwanaście metrów długości i jest wysoki na sześć i pół metra. Takie wymiary miały stare okoliczne Czermnej.
Po kilku godzinach marszu dotarłam do Muzeum Kultury Ludowej Pogórza Sudeckiego. Skansen jest pięknie położony, ale skromniutki. Na stromym zboczu stoi kilka chatek i inne zabytki architektury ludowej. Jego zaczątkiem była dziewiętnastowieczna kuźnia, własność czeskiej rodziny Jansów, utrzymującej się z kowalstwa i handlu artykułami kolonialnymi. Do nich należał też stok, na którym stoją dziś muzealne budynki. Nazywano go Jansova palenina, czyli słoneczne miejsce Jansów.
Sianokosy na Jansovej paleninie.
Po zakończeniu II wojny światowej Jansowie opuścili dom w Pstrążnej. Ich miejsce zajęły Polskie rodziny. Ostatni mieszkańcy wyprowadzili się w latach 70. W 1984 roku na dawnych włościach Jansów powstał skansen. Przyczynił się do tego etnograf i wielki miłośnik kultury ludowej Pogórza Sądeckiego, Euzebiusz Gil. Własnoręcznie wyremontował chaty, a potem tchnął w nie życie, zdradzając gościom tajniki kowalstwa czy ciesielstwa.
Warto wdrapać się na najwyższy punkt skansenu, tam gdzie stoi wiatrak typu koźlak przeniesiony z Jabłonowa, koło Wałbrzycha. Widać stamtąd panoramę Karkonoszy i Śnieżkę, Wiatrak pracował do lat 50. XX wieku. Podobną konstrukcję ma dzwonnica z Gołaczowa, służąca do ostrzegania mieszkańców przed niebezpieczeństwem. Mnie najbardziej podobała się pochodząca z przełomu XVIII i XIX wieku chałupa kudowska w paseczki. Mogłabym mieć taką.
http://www.polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/107-ziemia-klodzka-moc-zabytkow#sigProId1dd4759cc8
Na tym kończy się moja przygoda z ziemią kłodzką. Widziałam kilkanaście miejscowości, setki zabytków, a to wszystko w ciągu sześciu dni. Wspomnienia z wycieczki zajęły mi ponad dwadzieścia stron. Wszystkim, którzy dobrnęli do końca, dziękuję za wytrwałość. Niech moc – nie tylko zabytków – będzie z Wami!
Pisząc ten tekst, korzyłam z książek:
Kotlina Kłodzka, Wydawnictwo Pacal, Bielsko-Biała 2006.
R. Szewczyk, Zabytki techniki, De Agostini, Warszawa 2012.
Ziemia Kłodzka, Copernicus, Warszawa 2008.
A. Zimoch, Skanseny, De Agostini, Warszawa 2011.
Informacji udostępnianych w zwiedzanych obiektach oraz stron internetowych:
http://www.zameknaskale.com.pl/
http://palacgorzanow.pl/
czerwiec 2018