Na Giewont wspiął się niemal każdy, kto choć raz był w Zakopanem. Górujący nad miastem szczyt jest właściwie jego symbolem, bo któż nie zna charakterystycznego kształtu przypominającego leżącą postać. Większość dopatruje się w niej śpiącego rycerza. Kazimierz Tetmajer pisał nawet o kilku „rycérzak”, którzy „…śpiom, a co dziesieńć lat to nostarsy pomiendzy niémi podźwiguje głowe i pyto się janioła, co ig pilnuje: Cy juz cas?”. W okresie dwudziestolecia międzywojennego pojawiły się oryginalniejsze pomysły: „Zdaje się, że to Szukalski chciał Giewont poddać drobnym przeróbkom i upodobnić go do profilu Piłsudskiego”. Jego pomysł nie całkiem spalił na panewce. Po śmierci marszałka wydano okolicznościową pocztówkę, znajdującą się dziś w zbiorach Muzeum Tatrzańskiego, na której śpiący rycerz ma charakterystyczne wąsy.
Bystre oko dojrzy na Giewoncie krzyż wzniesiony w 1901 roku dla uczczenia początku nowego milenium. Inicjatorem ustawienia go na najwyższym wierzchołku góry był zakopiański proboszcz, ksiądz Kazimierz Kaszelewski. Na chwilę oddajmy mu głos: „…poleciłem fabryce Goreckiego wykonać krzyż na 17,5 m. wysoki, z których 2,5 m. miały być wpuszczone do skały. Fabryka krzyż wykonała i koleją do Zakopanego przysłała mniej więcej w 400 pojedynczych kawałkach. […] Dnia 3 lipca zebrali się też tutejsi górale w liczbie około 500 osób i 18 wozów przy kościele. Po Mszy św. wyruszyliśmy do Kuźnic […]. Wszyscy mieli co dźwigać tem więcej, że prócz żelaza trzeba było wynieść 400 kg cementu i dwieście konewek płóciennych wody”.
W lecie, by spod krzyża spojrzeć na Zakopane, trzeba odstać swoje w kolejce – tylu jest chętnych. Turyści drepczą tłumnie przez Halę Kondratową, a potem przepychają się na kamienistym szczycie, wyślizganym tysiącami butów.
Giewont przyciąga nie tylko turystów, ale i desperatów, którzy w „pięknych okolicznościach przyrody” postanawiają rozstać się ze światem. W sprawozdaniach pogotowia górskiego można znaleźć rubrykę Wyprawy po samobójców. Otwiera ją wyprawa z 8 września 1922 roku po młodego urzędnika bankowego z Warszawy, który niemalże na oczach szkolnej wycieczki tuż pod krzyżem pozbawił się życia strzałem z rewolweru. Co skłoniło go do tak rozpaczliwego kroku – zawiedziona miłość czy manko?
Wypadki w Tatrach zdarzają się często, ale Giewont wyprzedza pod tym względem inne szczyty. Powodem może być jego bliskość (na Giewont idzie się „wprost z dworca”) lub charakterystyczny kształt, który od zawsze fascynował i przyciągał miłośników gór. Pierwszą odnotowaną w zakopiańskich kronikach ofiarą Giewontu był dziesięcioletni Józef Chadowski, który w 1886 roku spadł w przepaść.
Giewont to góra zdradziecka. Wejście na nią, czy to od Doliny Strążyskiej przez Grzybowiec, czy też od Kalatówek, nie nastręcza trudności. Pułapki czyhają od strony północnej. To z pozoru łagodne zejście do Zakopanego – ze szczytu widocznego jak na dłoni – ma na sumieniu wielu śmiałków i wielu lekkomyślnych, którzy, nie znając specyfiki góry, myśleli, że skrócą sobie drogę do domu. „Starzy ratownicy […] poznali każdy centymetr potężnej ściany w poszukiwaniu zaginionych, zabitych lub wzywających pomocy. Z konieczności odbywali karkołomne zjazdy na linie, trawersowali ryzykowne trawiaste półeczki, zaglądali do wszystkich zakamarków. Zdarzało się, że przypadkowo odnajdowali zaginionych, o których zaginięciu nikt w Zakopanem nie wiedział”. Jednym z nich był chorąży 5. pułku piechoty Legionów, który we wrześniu 1918 roku spadł, schodząc Żlebem Kirkora do Doliny Strążyskiej. Rok później przypadkiem odnalazł go przewodnik tatrzański Jan Ciaptak Gąsienica, zdobywca północnej ściany. Po kilku latach sam zginął w tajemniczych okolicznościach w drodze na Giewont.
Zdradliwa północna ściana od zawsze działała jak magnes na „amatorów silnych wrażeń, młodzików i ryzykantów, którym Giewont przesłaniał całe Tatry”. Aż w końcu znaleźli na nią sposób. W lipcu 1930 roku co pewien czas na ścianie pojawiały się tajemnicze błyski. Uznano je za sygnały wzywające pomocy. Józef Oppenheim, kierownik pogotowia górskiego, był jednak sceptyczny. Intuicja go nie zawiodła. Ratownicy, których w końcu wysłał, zamiast z niefortunnymi wspinaczami wrócili z pięcioma parami turystycznych butów, powiązanych sznurowadłami. A ci, których mieli ratować, na ich widok przyspieszyli wspinaczkę. „Uciekali w górę, jakby się bojąc, że pogotowie ściągnie ich za portki z powrotem w dolinę”. Postanowiono więc spokojnie poczekać na właścicieli butów. Następnego dnia zjawiło się pięciu młodych Ślązaków. Okazało się, że chcieli zdobyć górę sposobem. Haki wbite w kruchą wapienną skałę nie zapewniają dobrej asekuracji, co innego przylutowane. Dzieli chłopcy wzięli więc lampę acetylenową i wlutowali haki w ścianę – stąd te błyski. Ciekawe, czy haki tkwią tam do dziś.
W czasie burzy lepiej omijać Giewont z daleka. Słońce wielu zachęca do wspinaczki, ale trzeba pamiętać, że pogoda w górach zmienia się raptownie, bez ostrzeżenia. Do prawdziwej tragedii doszło latem 1937 roku. „15 sierpnia był pogodny i słoneczny. W taki dzień latem okolice szczytu Giewontu przypominają bazar na odpuście. Wzdłuż ścieżki siedzą górale z konwiami mleka i śmietany, z koszami wyładowanymi butelkami z lemoniadą. Są tam też sprzedawcy lodów, cukierków i ciastek. Ruchliwi przekupnie zakopiańscy przenoszą się razem z turystami na Giewont. […] W pobliżu szczytu czeka fotograf wyspecjalizowany w efektownych «taternickich» zdjęciach. Jest nawet muzyka. Autentyczny dudziarz w góralskim oryginalnym stroju wita ceprów «drobnym» lub walczykiem”. W południe w okolicy Giewontu zebrało się ze dwieście osób. I wtedy rozpętała się burza. Ludzie wpadli w panikę. Zamiast zejść w bezpieczniejsze miejsce, stłoczyli się pod żelaznym krzyżem. A w Giewont waliły pioruny. Przybyli na ratunek górale ujrzeli przerażający widok – turystów i miejscowych porażonych lub poranionych piorunami, zszokowanych, otępiałych, chroniących się w kosówce, wciśniętych w skalne szczeliny, oraz zwęglone ciała tych, którzy mieli mniej szczęścia. Ucierpiało około stu trzydziestu osób.
Szczyty górskie przyciągają pioruny. Pierwszy grzmot powinien być sygnałem do zejścia w dolinę. Niby wszyscy o tym wiedzą, ale nie wszyscy się do tego stosują. Dwa tygodnie lipca 1997 roku spędziłam w Zakopanem. Miałam pecha, bo trafiłam na powódź stulecia. Prawie cały czas lało jak z cebra, więc gdy wreszcie trochę się przejaśniło, wybrałam się właśnie na Giewont. Deszcze wypłoszyły turystów: na szczycie wypoczywała nieliczna wesoła gromadka, dzieci wspinały się na krzyż, skakały po kamieniach, a na niebie wisiała ciemna chmura. Wolałam nie ryzykować i zeszłam. Burzy nie było i nic się nie stało, ale z górami nigdy nie wiadomo.
Pisząc artykuł, korzystałam przede wszystkim z książki S. Zielińskiego W stronę Pysznej. Tę trochę zapomnianą, bo wydaną w latach 70. przez wydawnictwo Iskry, książkę polecam wszystkim miłośnikom gór. Z niej pochodzi większość cytatów.
Cytaty i wiadomości zaczerpnęłam też z książek: K. Tetmajer, Na skalnym Podhalu, Kraków 1987; Zakopane na starych pocztówkach, oprac. J. Skłodowski, Warszawa 1992.
październik 2012