Mieszkałam pod świętokrzyską Ostrą Bramą. W Skarżysku-Kamiennej przy ulicy Wileńskiej jest Sanktuarium Matki Bożej Ostrobramskiej, wierna kopia Ostrej Bramy. Powstała z tęsknoty ludzi, którzy dzieciństwo i młodość spędzili w Wilnie, ale z różnych powodów musieli je opuścić.
Mieszkałam w budynku po prawej stronie, przylegającym do Ostrej Bramy.
W sanktuarium wisi obraz Madonny Ostrobramskiej. Namalowała go wilnianka Izabela Borowska, a jego fundatorem był biskup Edward Materski, także pochodzący z Wilna. Przy sanktuarium jest Dom Pielgrzyma, a w nim niedrogie, czyste i bardzo sympatyczne miejsca noclegowe. Na każdego gościa czeka maleńki różaniec. Taki miły akcent na powitanie. W moim przypadku był początkiem równie miłej wycieczki na ziemię świętokrzyską, moją ulubioną.
Prawie nikt nie uznałby Skarżyska-Kamiennej za miasto turystyczne, ja początkowo też nie. Wybrałam tam kwaterę tylko ze względu na łatwe dojazdy do innych miejsc, które chciałam zobaczyć. Zmieniłam zdanie, gdy na przystanku zagadnęłam pewną starszą panią. Opowiedziała mi historię miasta i wskazała miejsca godne odwiedzenia. Podziękowałam jej za wiedzę, którą mi przekazała, na co ona odpowiedziała z dumą: „Jestem bibliotekarką”. Tak, kto czyta (i pyta) nie błądzi!
Skarżysko-Kamienna powstało w latach międzywojennych z połączenia kilku sąsiadujących ze sobą osad przemysłowych. Ciekawe miejsca oferuje dzielnica Rejów, w której w XIX wieku zbudowano hutę „Rejów”. Zostały po niej ruiny wielkiego pieca i stojące rzędem wzdłuż ulicy kamienne domy pracowników.
W zabytkowym budynku administracji huty mieści się Muzeum imienia Orła Białego. Można obejrzeć w nim wystawę wszelkiej maści militariów, ale lepiej wyjść na dwór.
Na dwóch hektarach stoją czołgi, wozy pancerne, samochody wojskowe, wyrzutnie rakietowe, myśliwce i samoloty transportowe. Do jednego z nich, Iła 14, można wejść, a potem… zdziwić się, że coś takiego w ogóle mogło latać.
Dla VIP-ów.
Nie jestem miłośniczką wojskowości, ale zobaczyć na żywo te wszystkie cuda – super!
Ale jeszcze bardziej zachwycił mnie zalew na rzece Kamionce tuż obok muzeum. Dzięki niemu dzielnica przemysłowa zmieniła się w rekreacyjno-wypoczynkową. Nikt by nie pomyślał, że zalew to sztuczny zbiornik wodny powstały na początku XIX wieku – tak naturalnie wygląda. Niszczony podczas obu wojen światowych, był odbudowywany, po II wojnie przez Fabrykę Uzbrojenia. Miał dostarczać wodę dla Zakładów Metalowych MESKO. Dziś w zbiorniku można się kąpać, a na plażach wygrzewać kości.
Wracając na kwaterę, minęłam drewniany kościółek, dziś nieczynny, a dawniej pw. świętego Józefa. Wzniesiono go w 1928 roku według projektu Waleriana Wołodźki, budowniczego skarżyskiej fabryki amunicji. Obok niego stoi nowy, murowany i dość szkaradny.
Wakacje na plebanii parafii świętego Józefa często spędzał Leopold Staff. Kilkakrotnie przebywał z żoną w gościnie u księdza Antoniego Boratyńskiego. Poeta zamieszkał w Skarżysku-Kamiennej po upadku powstania warszawskiego. Nazywał je swoim Rekonwalescentopolem. Tu powstał jego zbiór wierszy Wiklina, tu także, na plebanii, w jednym z gościnnych pokoi, Staff zmarł 31 maja 1957 roku. Mieszkańcy wystawili mu pomnik, ale tło ma nieszczególne.
Wędrując po mieście, trafiłam też na inny kościół, wielki, z daleka wyglądający jak ponure zamczysko. To neogotycka świątynia pw. Najświętszego Serca Jezusowego. Starania o jej budowę rozpoczęto pod koniec XIX stulecia. Kamień węgielny poświęcono w 1908 roku. Budowa trwała kilkanaście lat. W noc Bożego Narodzenia 1923 roku w kościele odprawiono pierwszą mszę – Pasterkę.
Po drodze na kwaterę.
Cieszę się, że zatrzymałam się w Skarżysku-Kamiennej, bo jest ciche, czyste i ciekawe, no i są w nim dwa, położone tuż obok siebie dworce (kolejowy i autobusowy), co dla mnie ma niebagatelne znaczenie.
Mogłam dojechać wszędzie szybko i sprawnie, chociaż początki nie wzbudziły mojego zachwytu. Gdy pierwszego dnia kupowałam bilet kolejowy do Szydłowca, miła pani kasjerka zaproponowała mi powrotny po niższej, weekendowej cenie. Oczywiście kupiłam, w myśli dziękując jej za dobre serce. Gdy wysiadłam w Szydłowcu, dotarło do mnie, że miła pani nabiła mnie w butelkę. Stacja jest w lesie, w dodatku oddalona od miasta o jakieś pięć kilometrów. Straciłam mnóstwo czasu, a do Skarżyska-Kamiennej wróciłam autobusem.
Szydłowiec to miasto na kamieniu. Leży na pokładach piaskowca, który już w XV wieku służył jako materiał budowlany. Wzniesiono z niego wszystkie znaczące budowle w mieście (wykonano też m.in. lwy strzegące pałacu prezydenckiego w Warszawie). Piaskowiec oraz dobra lokalizacja – miejsce przecięcia dróg do Iłży, Wąchocka, Radomia i Opoczna – sprzyjały rozwojowi Szydłowca, który w 1427 roku otrzymał prawa miejskie.
Włodarze miasta potrzebowali siedziby, toteż w początkach XVII wieku na środku rynku wzniesiono ratusz – oczywiście z piaskowca.
W tym czasie w świetnie rozwijającym się Szydłowcu mieszkało wielu przybyszów z Italii. Zaprojektowanie i budowę siedziby władz miejskich zlecono dwóm z nich, Kacprowi i Wojciechowi Fodygom. Ratusz przypomina więc włoską budowlę z wieżyczkami w narożach i wysoką attyką. Kiedyś zdobiło ją sgraffito przedstawiające Mękę Pańską. Budynek był kilkakrotnie niszczony i odbudowywany, ale mimo to zachował dawną formę. Dzięki zewnętrznym kamiennym schodkom z daszkiem prowadzącym do wnętrza przywodzi na myśl ratusz sandomierski.
Ratusz pełnił różne funkcje. Zgodnie z przeznaczeniem był siedzibą władz miejskich, ale rezydował w nim też sąd, a piwnice przeznaczono na więzienie. Wprost z sali sądowej skazańcy trafiali do celi lub na rynek, gdzie od ręki wykonywano wyroki. Obok budynku zachował się siedemnastowieczny kamienny pręgierz z żelaznymi „kunami”, czyli obręczami zakładanymi na ręce lub szyję delikwenta i zamykanymi na kłódkę.
Na rynku stoi też „Zośka”– manierystyczna kolumna zakończona platformą z żelazną balustradą. Na platformie widnieje figurka kobiety – to pomnik Zofii, mieszczki szydłowieckiej, którą za grzech cudzołóstwa wystawiono na widok publiczny. W ten sposób w dawnych wiekach karano nieskromne kobiety. Tych, z którymi źle się prowadziły, zapewne oszczędzano…
Tuż przed zakończeniem wojny ratusz został omyłkowo zbombardowany przez wojska sojusznicze. Odbudowano go w latach 1948–1958, a całkiem niedawno, bo w 2010 roku, odnowiono. Uporządkowano też rynek, ale niektóre stojące wokół niego kamienice to obraz nędzy i rozpaczy. Nie robiłam im zdjęć, bo nie wiem, kto w nich mieszka, może ktoś – niczym te budynki – pogrążony w nędzy i rozpaczy.
Z rynkiem sąsiaduje plac kościelny. W XV wieku stał tu drewniany kościółek ufundowany przez właścicieli miasta, Szydłowieckich. Niebawem okazał się zbyt mały, by pomieścić wiernych. Na przełomie XV i XVI wieku zaczęto więc budować nowy, przeogromny – oczywiście z piaskowca. Najpierw postawiono świątynię halową, z czasem dobudowano dwie kaplice: Najświętszej Maryi Panny i świętego Stanisława. Kościół, zdobiony potężnymi przyporami, przypomina trudną do zdobycia twierdzę. W północno-zachodnim narożniku placu kościelnego, na miejscu dawnego cmentarza, stoi kamienna szesnastowieczna dzwonnica.
Pamiętam, że gdy strudzona wielce na piechotę dotarłam do Szydłowca, właśnie kończyła się pierwsza komunia. Calusieńki rynek był szczelnie zastawiony samochodami. Zastanawiałam się, jak kierowcy i pasażerowie zdołali opuścić pojazdy, i właściwie dlaczego do kościoła przyjechali samochodami, skoro Szydłowiec to maleńkie miasteczko, a pogoda była piękna. Zapewne niektórzy mieszkali pięć kroków od świątyni. No, ale jak to tak iść na piechotę? Trzeba wcisnąć się całą familią do samochodu i podjechać z fasonem. Takie czasy. A po komunii wszyscy ruszyli na sesję zdjęciową do zamku.
Gdy w 1470 roku król Kazimierz Jagiellończyk nadał miastu prawa magdeburskie, Stanisław Szydłowiecki zaczął wznosić skromny gotycki zamek – oczywiście z piaskowca. Wybrał malownicze i bezpieczne miejsce na sztucznej wyspie, w rozlewiskach rzeki Korzeniówki.
Jego syn Mikołaj przekształcił zamek w jedną z najpiękniejszych polskich rezydencji. W połowie XVI wieku Elżbieta Szydłowiecka wyszła za mąż za Mikołaja „Czarnego” Radziwiłła i tym sposobem Szydłowiec przeszedł w ręce możnego litewskiego rodu. Mimo że nowi właściciele przebywali w nim rzadko, rozbudowywali go i upiększali. Po nich panami na zamku byli Sapiehowie i Engemanowie. Za tych ostatnich podupadł, bo urządzili w nim browar. W drugiej połowie XIX wieku zamek pozostawiony sam sobie zaczął popadać w ruinę. Dopiero po II wojnie światowej przeprowadzono jego gruntowny remont, w wyniku którego jest częściowo gotycki, a częściowo renesansowy.
Dziś zamek jest siedzibą jedynego w Polsce Muzeum Ludowych Instrumentów Muzycznych o niekiedy intrygujących nazwach: bumcyk, burczybas, szałamaje, pierdziele, mazanki. Zbiory zaczęto gromadzić w 1968 roku, a siedem lat później udostępniono je zainteresowanym.
Od XVIII wieku do II wojny światowej znaczącą, a niekiedy nawet dominującą liczebnie społeczność Szydłowca stanowili Żydzi. W mieście były synagoga, cheder, czyli szkoła, i mykwa – rytualna łaźnia żydowska.
Po szydłowieckich Żydach pozostał cmentarz, a właściwie utworzone w 1957 roku lapidarium. Zgromadzono w nim prawie trzy tysiące macew z trzech znajdujących się tu przed wojną kirkutów. Macewy pochodzą z lat 1831–1939 i są świetnie zachowane oraz pięknie zdobione. Większość została wykonana z piaskowca, którego właściwości umożliwiły rzeźbienie na płytach symboli i napisów. Trafiają się też nietypowe, podwójne nagrobki, a także w kształcie sarkofagu lub ściętego pnia drzewa.
Gdy kilka lat temu zwiedzałam Ostrowiec Świętokrzyski, pominęłam klasycystyczny pałac Wielopolskich. Teraz nadrobiłam zaległości. Pałac stoi na peryferiach miasta, w Częstocicach, niegdyś samodzielnej miejscowości. Otacza go niewielki park.
W połowie XIX wieku dobra w Częstocicach znalazły się w rękach Antoniego Edwarda Fraenkela, właściciela Domu Handlowego SA Fraenkel w Warszawie. To on zlecił Leonardowi Janowi Marconiemu (synowi sławnego Henryka) wybudowanie pałacu. Rozpoczętą budowę zakończył nowy właściciel dóbr, warszawski bankier Władysław Laski. Częstocice miały być wianem jego córki Marii. Szczęśliwym małżonkiem panienki został hrabia Zygmunt Wielopolski. Pałac stał się wówczas główną siedzibą tej linii Wielopolskich i centrum miejscowego życia kulturalnego i towarzyskiego. Kilka lat po śmierci męża Maria sprzedała posiadłość Zakładom Ostrowieckim.
Oto jest wdzięczność.
W czasie II wojny światowej na parterze i piętrze pałacu mieszkali pracownicy zakładów, a w piwnicach żołnierze AK produkowali granaty bojowe. Po wojnie budynek podzielił los innych wielkopańskich rezydencji – zaczął służyć ludowi. Umieszczono w nim szkołę, przedszkole i świetlicę. Opuszczony w 1959 roku, niszczał. Dziś jest siedzibą Muzeum Regionalnego z bogatą kolekcją ćmielowskiej porcelany.
Z Ostrowca ruszyłam do Wąchocka. Dotarcie do niego może nastręczać kłopotów. Nocą nie da się dojechać samochodem, bo zwijają asfalt. Pociągiem też nie, bo lekarz zalecił sołtysowi dużo żelaza i szyny rozkręcili. Najwidoczniej jednak sołtysowi się poprawiło, bo pociągiem jednak dojechałam. Tylko wsiąść musiałam do środkowego wagonu, bo jak pociąg ma trzy wagony, to pierwszy staje już za Wąchockiem, ostatni przed Wąchockiem i tylko środkowy trafia tam gdzie peron. Jakoś się udało. Nawet dwa razy, pierwszy w drodze powrotnej z Ostrowca, a drugi ostatniego dnia, na pożegnanie z ziemią świętokrzyską. Chciało mi się przyjechać raz jeszcze, bo Wąchock jest cudny. Byłam tu kilkanaście lat temu i zapamiętałam go jako zapyziałą dziurę. Teraz nie ma po niej śladu – Wąchock rozkwitł. Ale po kolei.
Wąchock na sportowo.
Wąchock to stolica polskiego humoru. Głównym bohaterem żartów jest sołtys, który – zadumany nad losami świata – siedzi na końcu alei dowcipu. Chyba nikt nie może wyobrazić sobie Wąchocka bez niego, dlatego, mimo że od 1984 roku Wąchock ponownie jest miastem, zachował honorowy urząd sołtysa.
Napisałam „ponownie”, bo Wąchock był już kiedyś miastem. Stał się nim dzięki sprowadzonym przez biskupa krakowskiego Gedeona cystersom. Przybyli w 1179 roku z francuskiego Morimondu. Właśnie tu, nad rzeką Kamienną, zbudowali opactwo, które przetrwało do naszych czasów.
Cystersi służyli Bogu i ludziom poprzez modlitwę i pracę. Ich dewiza brzmiała: Ora et Labora, czyli módl się i pracuj. Pracowali więc na roli (wąchoccy cystersi byli prekursorami trójpolówki) i w przemyśle: górnictwie i hutnictwie.
W XIII wieku Bolesław Wstydliwy nadał cystersom przywilej zakładania kopalń i kuźni. Z czasem bracia zmodernizowali swoje zakłady, wprowadzili fryszerki i wielkie piece. Na przełomie XV i XVI wieku na terenie Wąchocka i okolic działało co najmniej pięć warsztatów specjalizujących się w wytwarzaniu i obróbce żelaza. Przy opactwie szybko rozwijała się osada przemysłowa, która w 1454 roku otrzymała prawa miejskie. Wąchock cieszył się nimi do 1869 roku, kiedy po powstaniu styczniowym utracił je na sto dwadzieścia pięć lat.
W pierwszej połowie XIX wieku w Wąchocku powstały zakłady metalowe, które w 1868 roku nabył Piotr Hutt. Cysterską fryszerkę przebudował na wodny młyn zbożowy. Kolejny właściciel, Niemiec Schoenberg, zmodernizował go, po czym otworzył Fabrykę Turbin i Maszyn Młyńskich. Na przełomie XIX i XX wieku Schoenbergowie należeli do najbogatszych niemieckich rodów zamieszkujących ziemie polskie.
Słynęli z wrednego charakteru. Wyzyskiwali bez skrupułów polskich robotników, a niepokornych tygodniami trzymali w pałacowych piwnicach o chłodzie i głodzie. W tym czasie sami opływali we wszelkie dostatki. I tak do zakończenia II wojny światowej, kiedy to w pośpiechu zwinęli manatki.
Do dziś przetrwały resztki majątku Schoenbergów: kilka budynków fabrycznych, urządzenia wodne z tamą i przepustami na Kamiennej oraz pałac.
Pałac i inne budynki są własnością Novum Flumen ze Starachowic, a zbiornik wodny – Miasta i Gminy Wąchock. O ile zbiornik jest jednym z urokliwszych elementów miasta, o tyle dawne zabudowania Schoenbergów to waląca się ruina, wyglądająca tak samo, jak przed kilkunastoma laty, gdy po raz pierwszy odwiedziłam Wąchock. Nawet zdjęcia robiłam przez tę samą dziurę w ogrodzeniu. Szkoda.
A teraz o samym opactwie. Chociaż powstało wieki temu, wiemy, kto je zbudował. Był to niejaki Simon – architekt lub murator, który zostawił swój podpis na jednym z ciosów fasady kościoła. Kościół, pw. świętego Floriana, i budynki klasztorne wzniesiono w latach 1218–1239. W późniejszych stuleciach, głównie w XVII wieku, były wielokrotnie przebudowywane.
Opactwo spowite chmurami (pierwszego dnia z demonicznym braciszkiem)...
...i w słońcu (na pożegnanie wycieczki).
Do budowy kościoła wykorzystano czerwony i szary piaskowiec, powstał więc ciekawy budynek w paski. Formą zawiązuje do architektury włoskiej. W XVII wieku dostawiono do niego barokową kaplicę oraz piętrowe krużganki, które zasłoniły południową ścianę.
Z zewnątrz surowa romańska bryła, w środku barokowy przepych.
W prezbiterium przechowywany jest obraz Matki Bożej Miłosierdzia będący w istocie portretem żony Władysława IV, królowej Cecylii Renaty. Co dziwniejsze, wizerunek jest zasłaniany obrazem Wizja św. Bernarda z Clairvaux, na którym święty Florian ma rysy Jana Kazimierza, a Matka Boża jego żony Ludwiki Marii.
Twarz Madonny na tym obrazie przypomina oblicze pewnej pani konserwator zabytków…
Z kościołem sąsiaduje klasztor, którego szczyt zdobią wieża Rakoczego i narożne wieżyczki. Zwiedziłam go – było to przedziwne doświadczenie. Oprowadzał mnie zakonnik, niby miły i przyjazny, ale jakiś taki demoniczny. Atmosfera przypominała tę z Imienia róży. Nie zobaczyłam wszystkich miejsc (np. muzeum), bo braciszek stwierdził, że jak przyjadę z wycieczką, a nie sama, to pokaże więcej. Nie było to w porządku, ale się nie upierałam, bo po co ryzykować.
Klasztor kryje wspaniałe trzynastowieczne wnętrza. Za jedno z najpiękniejszych pomieszczeń w Polsce uchodzi kapitularz. Jest to sala przykryta krzyżowo-żebrowym sklepieniem, wspartym na czterech kolumnach z maszkaronami. Niegdyś, wbrew surowym regułom cysterskim, kapitularz był bogato zdobiony. Urodą nie ustępuje mu wczesnogotycki refektarz, a ustępuje znacznie skromniejsza fraternia zbudowana z bloków szarego piaskowca szydłowieckiego.
W klasztornych krużgankach znajduje się krypta grobowa majora Jana Piwnika „Ponurego”. Jego pomnik stoi też na wąchockim rynku.
W ponury dzień robiłam to zdjęcie, ponura jest mina majora „Ponurego” i ponure były wydarzenia, o których teraz napiszę.
Jan Piwnik urodził się na Kielecczyźnie, we wsi Janowice koło Opatowa. W czasie II wojny światowej znalazł się w Wielkiej Brytanii, skąd pod koniec maja 1943 roku wrócił w rodzinne strony jako jeden z cichociemnych. Z działających w lasach świętokrzyskich luźnych grup oporu stworzył prawdziwe wojsko – trzy zgrupowania partyzanckie AK „Ponury”. Walczyli w nich Polacy, Rosjanie, Żydzi – nie narodowość była ważna, lecz chęć walki z Niemcami. A z tymi „Ponury” się nie patyczkował: „Nie należy szczypać szwaba, lecz bić pięścią w mordę”.
Jan Piwnik. Zdjęcie wykonane w Domu Pamięci Narodowej w Michniowie.
Pierwszą akcję zbrojną przeciwko Niemcom na Kielecczyźnie przeprowadził na początku lipca 1943 roku. W nocy jego żołnierze zaatakowali dwa pociągi koło Suchedniowa. Akcja się powiodła. Kilka dni później, 11 lipca, zadowolony z sukcesu dowódca zorganizował w obozowisku na Wykusie święto – partyzanci złożyli przysięgę i otrzymali symboliczne orzełki. Już kilka godzin później ich radość zamieniła się w rozpacz.
Nocą z 11 na 12 lipca 1943 roku oddziały żandarmerii, gestapo i SS otoczyły szczelnym kordonem Michniów, wieś szczególnie bliską żołnierzom „Ponurego”. Niejeden z nich stamtąd pochodził, tamtejsi gospodarze zaopatrywali partyzantów w jedzenie, zapewniali kryjówki w zimie. Tam początkowo stacjonował sztab Piwnika. Po przeniesieniu bazy na Wykus – wzgórze otoczone świętokrzyskim borem – w wiosce był punkt kontaktowy.
Mieszkańcy Michniowa. Zdjęcia wykonane w Domu Pamięci Narodowej w Michniowie.
Zaalarmowane oddziały „Ponurego” ruszyły do wsi. Dzieliło ich od niej piętnaście kilometrów. Gdy strudzeni zbliżali się do Michniowa, poczuli swąd pożaru zmieszany z czymś słodkawym. „Tylko nieliczni wiedzą, co oznacza ta domieszka w popożarowym dymie. Przerażenie plącze nogi, wywołuje pot w zaciśniętych na karabinie dłoniach. – Ludzi spalili – niesie się echem po biegnącym szeregu”. Zamiast chałup partyzanci widzą sterczące w niebo, murowane kominy. Reszta się dopala. Wieś jest pusta, nie widać ani mieszkańców, ani Niemców, nie słychać zwierząt.
Pacyfikacja Michniowa 12 lipca 1943 roku. Zdjęcie wykonane w Domu Pamięci Narodowej w Michniowie.
Pierwsze zwęglone zwłoki ludzkie odnajdują w miejscu, gdzie kilka godzin wcześniej był próg chaty. Jej mieszkaniec zginął podobnie jak ponad stu jego sąsiadów: Niemcy podchodzili kolejno do domów, wynosili co cenniejsze rzeczy, a resztę, wraz z domownikami, podpalali.
Jeden z żołnierzy „Ponurego”, Zdzisław Rachtan „Halny” wspominał: „Wszystko się jeszcze tliło […]. Niezapomniany obraz kobiety, która stała spalona z dzieckiem na ręku. Stała spalona między ścianą a piecem, takim jak były na wsi do spania. Straszny widok”.
Fragment wystawy Z kart pamięci – Michniów. Zdjęcie wykonane w Domu Pamięci Narodowej w Michniowie.
W zgliszczach domów i stodół „ciała leżą pokotem, jedne na drugich. Opalone, wygięte w kabłąk matki starały się widać osłonić od żaru i płomieni zduszone dymem, wczepione palcami w ich odzież dzieci. Tu zapewne spędzono ludzi z kilku gospodarstw, gdyż trupów jest kilkadziesiąt. Przeważnie kobiety i dzieci. Mężczyźni leżą osobno, pojedynczo, prawdopodobnie zastrzeleni w walce lub ucieczce i następnie wrzuceni w płomienie". Prawie połowa wsi poszła z dymem.
Fragment wystawy Z kart pamięci – Michniów. Zdjęcie wykonane w Domu Pamięci Narodowej w Michniowie.
„Ponury siedzi na wywróconym korycie z twarzą ukrytą w dłoniach. Śniła mu się wolność, opieka, jaką zapewni tym ludziom, a przyniósł im nieszczęście. To nie było uderzenie ślepe. Michniów spalono, bo udzielał pomocy jego ludziom. Choć nikt go nie wini, nikt mu nic nie zarzuca, on czuje się sprawcą tego nieszczęścia”.
Jego żołnierze, którzy wśród pomordowanych odnajdują swoich najbliższych, domagają się odwetu. Jeszcze tego samego dnia „Ponury” planuje wysadzić pociąg wiozący żołnierzy niemieckich na urlop. Akcja się nie udaje. Zatrzymują drugi pociąg. Dochodzi do walki, w której ginie wielu Niemców. Zanim partyzanci „Ponurego” skryją się w lesie, jeden z nich ostrym kamieniem pisze na wagonie: „Za Michniów”, drugi rysuje kotwicę – symbol Polski Walczącej. Niemcy nie mają więc wątpliwości, kto kryje się za atakiem.
Fragment wystawy Z kart pamięci – Michniów. Zdjęcie wykonane w Domu Pamięci Narodowej w Michniowie.
„Ponury” jest pewien, że niemieckie oddziały zjawią się we wsi. Urządza zasadzkę, ale po kilku godzinach czekania wraca na Wykus. Przekonuje ocalałych mieszkańców Michniowa, by schronili się w lasach, ci jednak odmawiają. Godzinę później we wsi pojawiają się Niemcy i zabijają niemal wszystkich, którzy ocaleli z pierwszego pogromu.
Fragment wystawy Z kart pamięci – Michniów. Zdjęcie wykonane w Domu Pamięci Narodowej w Michniowie.
Przyjmuje się, że w ciągu dwóch dni, 12–13 lipca 1943 roku, w Michniowie Niemcy zastrzelili lub spalili żywcem dwieście cztery osoby, w tym pięćdziesiąt cztery kobiety i czterdzieścioro ośmioro dzieci. Zginęły całe, liczące po kilka lub kilkanaście osób rodziny: Materkowie, Wikłowie, Krogulcowie. Najmłodszą ofiarą był dziewięciodniowy Stefan Dąbrowa, najstarszą – siedemdziesięcioletnia Józefa Przeworska. Kilkadziesiąt osób trafiło do obozów koncentracyjnych lub na roboty do Niemiec.
Fragment wystawy Z kart pamięci – Michniów. Zdjęcie wykonane w Domu Pamięci Narodowej w Michniowie.
Po pacyfikacji Michniowa ludzie niechętni „Ponuremu” obarczali go winą za masakrę wsi. Okazało się jednak, że wśród jego najbardziej zaufanych ludzi był agent gestapo, podporucznik Jerzy Wojnowski „Motor”. To on przekazywał Niemcom informacje o leśnej bazie Piwnika i mieszkańcach Michniowa, życzliwych partyzantom. Zdrajca, aresztowany pod koniec stycznia 1944 roku, zginął rozstrzelany przez dawnych kolegów z partyzanckiego oddziału. Pogrzebali go gdzieś w świętokrzyskiej ziemi. Rzucili „do dołu na pysk, bo taki zdrajca nie jest godzien po chrześcijańsku w niebo z grobu patrzeć".
Fragment wystawy Z kart pamięci – Michniów. Zdjęcie wykonane w Domu Pamięci Narodowej w Michniowie.
W tym samym czasie „Ponury” wyjechał na Nowogródczyznę, gdzie podobnie jak w rodzinnych stronach zajął się organizacją oddziałów partyzanckich. Kilka miesięcy później, w czerwcu 1944 roku, zginął w walce z Niemcami. Konając, wyszeptał do podtrzymującego go lekarza: „Powiedz żonie i rodzicom, że ich bardzo kochałem i że umieram jak Polak… i pozdrówcie Góry Świętokrzyskie”.
A Michniów? Kilka dni po pacyfikacji Niemcy zezwolili mieszkańcom sąsiednich wsi pochować szczątki pomordowanych. Nie zarobili tego z szacunku dla zmarłych, lecz z lęku przed zarazą. Po wojnie na zbiorowej mogile postawiono pomnik z czerwonego piaskowca, na którym wyryto dwieście cztery nazwiska.
W lipcu 1993 roku, w pięćdziesiątą rocznicę tragicznych wydarzeń, we wsi odsłonięto Pietę Michniowskę, rzeźbę dłuta Wacława Staweckiego. Przedstawia kobietę w ludowym stroju świętokrzyskim trzymającą na kolanach ciało syna-partyzanta. Ustawiono ją w miejscu, gdzie w czasie pacyfikacji stała kryta strzechą stodoła. Gonieni do niej chłopi, bronili się, nie chcieli wejść do płonącego budynku. Zginęli we wrotach.
Michniów stal się symbolem męczeństwa wszystkich wsi polskich. Od lat trwa tu budowa Mauzoleum Martyrologii Wsi Polskich kształtem przypominającego rozpadającą się stodołę. Ma być ukończone w połowie 2019 roku.
Kiedyś w Michniowie wznosił się las krzyży. Na każdym widniała tabliczka z nazwą wsi i datą jej pacyfikacji. Na czas budowy mauzoleum zostały przeniesione, nie pamiętam już dokąd. Wrócą, gdy mauzoleum będzie gotowe. Ma ich być ponad osiemset – tyle wsi w Polsce spacyfikowali Niemcy podczas II wojny światowej, w niektórych przypadkach mordując niemal wszystkich ich mieszkańców (o jednej z takich wsi, Sochach, napisałam w artykule Zamojszczyzna – historia na każdym kroku).
Nieopodal Piety stoi Dom Pamięci Narodowej. Obejrzałam w nim wystawę Z kart pamięci – Michniów, na którą składają się zdjęcia i pamiątki po mieszkańcach wsi, oraz film dokumentalny będący zapisem relacji naocznych świadków wydarzeń z 1943 roku.
Bardzo dziękuję panu kustoszowi Domu Pamięci Narodowej za to, że poświęcił mi mnóstwo czasu, bym mogła dokładnie poznać okupacyjną historię wsi, losy ludzi, którzy zginęli, i tych, którym udało się przeżyć, oraz za skierowanie mnie do następnej miejscowości – Wzdołu Rządowego. Droga do niej przez świętokrzyskie pagórki była prawdziwą przyjemnością. Nie zakłóciła jej nawet nadciągająca burzowa chmura.
Dziś w Michniowie.
We Wzdole Rządowym, miejscowości o przedziwnej nazwie, byłam dwa razy. Deszcz, który niestety spadł z burzowej chmury, nie pozwolił mi spokojnie po niej pochodzić. Nie mogłam też zwiedzić jedynego jej zabytku – siedemnastowiecznego, barokowego kościoła, bo był zamknięty. Ale że jakieś dwa dni później trafił mi się busik jadący w tamte strony, to pojechałam do Wzdołu Rządowego jeszcze raz i kościół – dzięki uprzejmości księdza albo kościelnego, nie wiem, bo był po cywilnemu – zobaczyłam. Warto było, bo cudnie malowany. Kocham takie wiejskie kościółki.
Z Wzdołu Rządowego deszcz przegonił mnie w inne, zupełnie nieplanowane miejsce. Tak to było podczas tej wycieczki – patrzyłam w niebo i jechałam tam, gdzie nie wisiała deszczowa chmura. W ten sposób dotarłam do Chlewisk. Jechałam wprawdzie gdzie indziej, ale w porę zdałam sobie sprawę, że pomyliłam nazwy miejscowości i najprawdopodobniej wyląduję w miejscu, w którym nie ma nic do zwiedzania. Wysiadłam więc na chybił trafił… i tak trafiłam do Chlewisk. Mój podróżny anioł czuwał nade mną – świetne miejsce.
Chlewiska mają ciekawą i długą, bo sięgającą XII wieku, historię. Pierwszym ich właścicielem był Piotr Dunin, który w 1135 roku wybudował drewniany dwór rycerski. Po nim osada przeszła na własność Odrowążów. Kilkakrotnie odwiedzał ich kuzyn, Jacek Odrowąż, obecnie święty. Był ciekawą postacią i bohaterem kilku legend. Chyba najbardziej znana jest ta, dzięki której zyskał przydomek „święty Jacek z pierogami”. Gdy po najazdach tatarskich na południowych terenach Polski panował głód, Jacek lepił pierogi i rozdawał je ubogim.
Kapliczka z 1605 roku.
Pierwotnie wieżyczka obserwacyjna z okrągłymi otworami strzelniczymi,
później przebudowana na dwie kaplice: Świętego Jacka i Bożej Rodzicielki.
W XV wieku na miejscu rycerskiego dworu Odrowążowie wybudowali murowany zamek. W tym samym czasie przyjęli nazwisko Chlewiccy, od nazwy rodowej siedziby.
Osiemnastowieczna baszta stylizowana na gotycki zamek.
Wykorzystywana jako punkt widokowy i ambona strzelecka ówczesnego zwierzyńca.
Zrekonstruowana w 2013 roku dzięki zachowanym fundamentom.
Na początku XIX wieku Chlewiska przeszły w ręce Stanisława Sołtyka, a potem jego syna, generała Romana Sołtyka, uczestnika kampanii napoleońskiej i powstania listopadowego, towarzysza broni księcia Józefa Poniatowskiego. To on walnie przyczynił się do detronizacji cara Mikołaja I w 1831 roku.
Po upadku powstania listopadowego na rozkaz cara Chlewiska skonfiskowano. W 1896 roku nabył je hrabia Ludwik Kazimierz Plater. Z piaskowca szydłowieckiego wybudował ogromną, stumetrową stajnię. Podpierają ją żeliwne dźwigary wyprodukowane w tutejszej hucie (o której za chwilę). Plater był wielkim pasjonatem postępu technicznego i za jego czasów miejscowość przeżywała rozkwit gospodarczy.
Dziś w dawnym pałacu Odrowążów jest Manor House SPA – „enklawa spokoju i oaza natury z niezwykłymi energiami”. Zazwyczaj nie poświęcam tyle miejsca jednemu zabytkowi, ale tu zrobię wyjątek, bo styl i informacje zawarte w ulotce reklamowej rozłożyły mnie na łopatki. Zacytuję obszerne jej fragmenty.
Manor House SPA reklamuje się jako „Arkadia Prawdziwa”, co rzecz jasna jest wiernym tłumaczeniem angielskiego True Paradise – jakżeby inaczej. Cóż oferuje ta Arkadia? Przede wszystkim ciszę i spokój – żadnego tupotu dziecięcych nóżek i radosnych pisków. Tak, tak, dzieciom wstęp wzbroniony. To „hotel dla dorosłych, przyjazny weganom i alergikom, który łączy piękno arystokratycznych tradycji i współczesny luksus”.
„Zabytkowy XV-wieczny Pałac Odrowążów, klimatyczna XIX-wieczna Stajnia Platera, Termy Zamkowe z Łaźniami Rzymskimi i bezchlorowym basenem czynią to miejsce magicznym. Jedyna w Polsce Witalna Wioska (R), SPA, własna stajnia koni z krytą ujeżdżalnią oraz urokliwy park z pomnikami przyrody i silną koncentracją energii w Ogrodzie Medytacji z Kamiennym Kręgiem Mocy i Piramidą Horusa zapewniają Gościom głęboki relaks w otoczeniu kojącej natury”.
Na gości czeka pięćdziesiąt dziewięć pokoi „o niepowtarzalnych aranżacjach”, które zapewnią „nowy wymiar snu”. Ci, którzy cenią „zdrowotne i relaksujące kąpiele w japońskim stylu, chętnie wybiorą pokoje typu Ofuro. Idealnym dopełnieniem romantycznego pobytu we dwoje jest relaks w dwuosobowych wannach” (na zdjęciu zamieszczonym w ulotce w dwuosobowej wannie siedzą krótko ostrzyżony pan i panienka o twarzy dziecka).
Nie zapomniano o biznesmenach spragnionych „prestiżu i atmosfery dostojeństwa”. W pałacu mogą urządzić spotkanie, konferencje lub eventy. Niezapomnianych wrażeń dostarczą im „firewalking, koncerty na gongi, wieczory rzymskie, miodopicie w przypałacowych piwniczkach, golf wodny czy loty balonem”.
Zadbano też o podniebienia gości, zarówno prywatnych, jak i biznesowych. Każde danie serwowane w stylowej restauracji z kominkami to „wyrafinowane połączenie smaku i pasji, to prawdziwa uczta dla zmysłów”.
Manor House SPA ukoi do snu, zabawi, wymoczy w podwójnej wannie i nakarmi. A jeśli jeszcze komuś mało, może skorzystać z holistycznych zabiegów połączonych z ideą anti-aging, które „sprzyjają odzyskaniu naturalnego piękna i wewnętrznej równowagi”.
A teraz z True Paradise zejdźmy na ziemię. Oto wychodek dla zwiedzających park krajobrazowy (osiem hektarów – wstęp 15 zł.) – chlewik w Chlewiskach.
Pałac pałacem, sporo takich w Polsce, ale Muzeum Hutnictwa i Przemysłu Maszynowego jest tylko jedno. Nigdy bym nie przypuszczała, że wywrze na mnie tak wielkie wrażenie. Zdjęcia niestety nie oddają całego jego industrialnego piękna. Doceniają go nowożeńcy, chętnie organizując tu ślubne sesje fotograficzne. Ja też doceniłam. Żałowałam tylko, że dotarłam przed samym zamknięciem i musiałam zwiedzać w ekspresowym tempie.
W latach 1890–1892 Francuskie Towarzystwo Metalurgiczne wybudowało w Chlewiskach hutę produkującą surówkę i odlewy. Początkowo należała do rodziny Platerów, potem do Spółki Akcyjnej Handlowo-Przemysłowej „Elibor”. Wielki piec hutniczy, jedyny w Europie opalany węglem drzewnym, pracował do 1940 roku. Wtedy został zamknięty przez Niemców i już nie wznowił działalności. Od 1957 huta jest oddziałem Muzeum Techniki w Warszawie. Groziło mu zamknięcie, ale całe szczęście na strachu się skończyło.
I wciąż można oglądać kamienne budynki z czerwonymi dachami, windę wodną, wielgachny wielki piec (żałuję, że nie poprosiłam pana kustosza, który oprowadzał mnie po muzeum, żeby stanął przy nim do zdjęcia, bo wtedy widać by było cały jego ogrom), dawne maszyny ukryte w ponurych, przemysłowych wnętrzach i kontrastujące z nimi ażurowe schodki – cuda, cuda.
W byłych halach produkcyjnych zgromadzono kolekcję zabytkowych samochodów i motorów, których nie obejrzałam, bo czasu zabrakło. Nie żałuję, nie jestem fanką motoryzacji – zwiedzam na piechotę.
A do zwiedzenia pozostał jeszcze kościół parafialny pw. świętego Stanisława, którego fundatorem był pierwszy właściciel Chlewisk Piotr Dunin. W XVII wieku na jego fundamentach Mikołaj Chlewicki wzniósł nową świątynię. Była wielokrotnie przebudowywana i obecny wygląd – imponujący – uzyskała w latach 20. XX wieku. Wewnątrz kościoła znajdują się epitafia i nagrobki dawnych właścicieli majątku: Chlewickich, Potkańskich i Sołtyków.
Z perspektywy księdza dobrodzieja.
Niedaleko, na wyspie pośrodku stawu, stoi dziewiętnastowieczna kapliczka z figurą świętego Jana Nepomucena.
Ostatni dzień wycieczki przeznaczyłam na Zagnańsk, ale dzięki pewnemu towarzyszowi podróży zwiedziłam dużo więcej. Lubię, gdy mieszkańcy kierują mnie do ciekawych miejsc, zwłaszcza tych, których nie ma w przewodniku. A jeśli jeszcze potrafią o nich opowiadać…
Przed II wojną światową Zagnańsk był miejscowością letniskową. Po tamtych czasach pozostały urokliwe, drewniane wille.
Dziś ludzie przyjeżdżają do Zagnańska, by obejrzeć Bartka, najbardziej znany w Polsce dąb szypułkowy. Według badań dendrologicznych liczy sobie 645–670 lat. Swoją sławę zawdzięcza jednak nie wiekowi – wcale nie jest najstarszy w Polsce, ustąpić musi dębowi Chrobremu rosnącemu na Dolnym Śląsku – lecz potężnej budowie. Obwód pnia przy ziemi wynosi trzynaście metrów, wysokość – prawie trzydzieści metrów, a rozłożystość konarów – aż czterdzieści metrów. Zamieszkuje go jedenaście gatunków ptaków i nietoperzy.
Los Bartka nie oszczędzał. Dwa razy trawił go ogień. Pierwszy raz zapalił się w 1906 roku od pożaru pobliskich zabudowań, drugi raz w czerwcu 1991 roku, gdy uderzył w niego piorun. Pod nadpalone konary trzeba było wstawić podpory. Wcześniej, bo w 1920 roku, zabezpieczono wnętrze dębu betonowymi plombami. Wymieniono je w 1978 roku podczas gruntownej konserwacji.
Być może przy okazji szukano skarbu, który w pniu drzewa ukrył Jan III Sobieski. Legenda głosi bowiem, że stęskniona za mężem, który akurat bił Turków, Marysieńka wyruszyła mu na spotkanie. W drodze powrotnej do Warszawy oboje odwiedzili Góry Świętokrzyskie. Usłyszeli wówczas o sędziwym dębie i pojechali go zobaczyć. Na pamiątkę swego pobytu król włożył do ogromnej dziupli rusznicę, turecką szablę i gąsiorek przedniego wina. Z czasem dziupla zarosła i Bartek do dziś kryje królewskie skarby.
Obok Bartka stoi kapliczka świętego Huberta, a dalej rośnie syn Bartka – młody dąb posadzony podczas obchodów tysiąclecia państwa polskiego.
Ruszyłam dalej – do Samsonowa, gdzie stoją olbrzymie ruiny. Nie jest to dawne zamczysko – choć z daleka tak wygląda – lecz pozostałości huty „Józef”, stanowiącej część Zagłębia Staropolskiego.
Występujące na ziemi świętokrzyskiej rudy żelaza, a także bliskość lasów i rzek, sprzyjały rozwojowi hutnictwa. Przed tysiącami lat żelazo wytapiano w dymarkach (proces ten oraz skansen w Nowej Soli opisałam w artykule Świętokrzyskie pradzieje).
Wiele wydajniejsza od dymarek okazała się technologia wielkiego pieca. Wytwarzał kilkanaście razy więcej ton żelaza rocznie i służył wiele lat, podczas gdy dymarki były jednorazowe. Pierwszy wielki piec do wytopu żelaza powstał w 1610 roku właśnie w Samsonowie.
Niewiele ponad dwieście lat później z inicjatywy Stanisława Staszica zaprojektowano i wybudowano hutę „Józef”. Stanęła wysoka wieża gichtociągową, służąca do wsypywania od góry surowców do wielkiego pieca, oraz sam wielki piec, na którym widnieje rok 1835 (rok przebudowy), a ponadto huta odlewnicza i hala maszyn. W 1829 roku zainstalowano miech cylindryczny poruszany kołem wodnym i maszynę parową.
Huta pracowała głównie na potrzeby wojska. Produkowano w niej sprzęt zbrojeniowy, ale też elementy budowlane, części maszyn i narzędzi gospodarczych, a nawet ozdobne ażurowe talerze, pasyjki i oprawki do fotografii czy lusterek. Huta działała do 1866 roku, kiedy to pożar zamienił ją w malowniczą ruinę.
Przedmioty żeliwne odlewane w hucie „Józef” gromadzi Muzeum Regionalne Towarzystwa Ziemi Samsonowskiej – zamknięte na głucho (mimo godzin urzędowania).
Wróciłam do Zagnańska, a stamtąd powędrowałam do Zachełmia.
Samsonów - czas się cofnął.
Już blisko Zachełmia.
Zachełmie, niewielka wieś z wielkim kościołem pw. świętej Rozalii i świętego Marcina. W drugiej połowie XVII wieku ufundował go biskup krakowski Andrzej Trzebicki. Świątynia powstała z… dolomitów środkowego dewonu. Była znacznie skromniejsza niż obecna. By pomieścić wiernych, dwukrotnie ją rozbudowywano: na przełomie XIX i XX wieku od zachodu, a w latach 1947–1953 od wschodu. Przed głównym wejściem, na kamiennym cokole stoi osiemnastowieczna figura świętego Jana Nepomucena, a obok dzwonnica z 1900 roku.
Wewnątrz zachowały się boczne, barokowe ołtarze patronów. Nie zobaczyłam ich, bo kościół był zamknięty na cztery spusty. Na otarcie łez pozostał mi kamieniołom leżący tuż za świątynią. To stamtąd pochodziły dolomity, z których została zbudowana.
Nieczynny dziś kamieniołom założono na zachodnim zboczu góry Chełmowej. Jego rozwój przypadł na początek XX wieku. Badaczem, który go odkrył i opisał, był Jerzy Bogumił Pusch, autor pierwszej monografii geologicznej Polski. Dolomity z Zachełmia wykorzystywano do budowy kruszywa kolejowego i drogowego, a także jako materiał dla hut. Kamieniołom zamknięto w 1987 roku między innymi ze względu na konieczność ochrony ujęcia wód podziemnych zaopatrującego Kielce. Kilka lat temu odkryto w nim odciski stóp tetrapoda, zwierzęcia żyjącego prawie 400 milionów lat temu.
Wycieczka dobiegła końca. Opuściłam pokój pod świętokrzyską Ostrą Bramą, ale nie wróciłam bezpośrednio do Warszawy. Po drodze zatrzymałam się w Orońsku, niedaleko Radomia, i zwiedziłam Centrum Rzeźby Polskiej. Mieści się w dziewiętnastowiecznym pałacu i otaczającym go parku. Najbardziej znanym właścicielem posiadłości był malarz Józef Brandt. Zdobył ją wraz z ręką Heleny Pruszakowej.
Jeszcze jako kawaler często bywał w Orońsku. Ówcześni właściciele majątku, Pruszakowie, organizowali przestawienia teatralne, wieczory muzyczne i literackie. Brandt chętnie brał w nich udział… i zakochał się w żonie gospodarza, Helenie. Los sprawił, że owdowiała. Brandt nie czekał długo. W 1877 roku Helena i Józef stanęli na ślubnym kobiercu.
Małżonkowie na stałe mieszkali w Monachium, a w Orońsku gospodarzyli od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Niejednokrotnie gościli innych malarzy i uczniów Brandta: Wojciecha Kossaka, Leona Wyczółkowskiego, Tadeusza Ajdukiewicza, Jana Rosena, Józefa Ejsmonda czy Jana Chełmińskiego. Z czasem ich nieformalne malarskie warsztaty zaczęto nazywać Wolną Akademią Orońską.
Antoni Janusz Pastwa, Popiersie Józefa Brandta.
Brandt malował „ku pokrzepieniu serc”. Podobnie jak Sienkiewicz piórem, on pędzlem tworzył wyidealizowaną wizję dawnej Rzeczypospolitej, budząc wiarę w jej odrodzenie. Jednakże głównymi bohaterami jego płócien były konie, które kochał.
Barbara Zambrzycka-Śliwa. Dedykowane Pancernemu Józefa Brandta.
W Orońsku założył stadninę, rozbudował pałac i przeprowadził prace melioracyjne. Był kolekcjonerem – zbierał militaria, kostiumy, tkaniny i meble. Stracił wszystko, gdy wybuchła I wojna światowa. Żołnierze niemieccy rozgrabili, co się dało. Najpierw zabrali konie, potem zapasy ze spiżarni i stodół oraz zgromadzone dzieła sztuki. Nie pogardzili przedmiotami codziennego użytku, a nawet ubraniami. Majątek przepadł. Rodzina malarza została wysiedlona. Brandt nie doczekał końca wojny i odrodzenia państwa polskiego. Pogrążony w depresji, zmarł w Radomiu w 1915 roku.
Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę w Orońsku osiadł wnuk malarza, Andrzej Daszewski. W latach II wojny światowej majątek znów wpadł w niemieckie ręce, a po wyzwoleniu – w ręce pracowników PGR-u.
Dziś w pałacu znajduje się muzeum poświęcone Józefowi Brandtowi. Niestety, nie zachowało się prawie nic z oryginalnego wyposażenia. W pokojach są meble „z epoki”, ale warto je obejrzeć.
Artyści wrócili do Orońska dopiero w połowie lat 60. XX wieku – na Pierwsze Spotkania Rzeźbiarskie. W 1981 roku rozpoczęło działalność Centrum Rzeźby Polskiej. Eksponaty stoją w parku krajobrazowym...
Oprócz rzeźb nowoczesnych trafiają się i tradycyjne.
Auguste Frédéric Bartholdi, Współczesny Męczennik.
Rzeźba wykonana na wieść o upadku powstania styczniowego.
Miała być hołdem dla nieugiętej postawy i cierpienia Polaków.
...oraz kilku budynkach. Oto dwa, moim zdaniem, najciekawsze.
Galeria „Oranżeria” wybudowana w latach 70. XIX wieku pierwotnie przeznaczona na uprawę roślin egzotycznych, z czasem przerobiona przez Brandta na pracownię – gdy latem do Orońska przybywali uczniowie i przyjaciele malarza, kwiaty ustępowały miejsca sztalugom. Niszczejący budynek rozebrano po II wojnie światowej. Odtworzono go w latach 80. dzięki pozostałemu zarysowi fundamentów i rysunkowi Alfreda Schouppégo, przyjaciela domu i rezydenta Orońska.
Galeria „Kaplica” wniesiona w stylu neoklasycystycznym przez jednego z właścicieli majątku, Franciszka Ksawerego Christianiego. Jest najstarszym murowanym budynkiem zespołu dworskiego; ukończono ją w 1841 roku. Wyglądem przypomina klasyczną świątynię grecką. Początkowo pełniła funkcję kościoła parafialnego, co potwierdza płaskorzeźba zdobiąca tympanon. Przedstawia oko opatrzności wraz z adekwatnym napisem: OMNIA VIDIT (wszystko widzi). Po dekonsekracji w 1978 roku kaplica służy jako miejsce wystaw czasowych.
A w galerii poniżej kilka nowoczesnych rzeźb „człowieczych” z Orońska.
Pisząc ten tekst, korzystałam z książek:
C. Chlebowski, Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie, Czytelnik, Warszawa 2017.
Góry Świętokrzyskie, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2006.
Polska na weekend, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2001.
R. Szewczyk, Zabytki techniki, De Agositini Polska, Warszawa 2012.
Oraz materiałów informacyjnych dostępnych w zwiedzanych obiektach.
maj 2017