Wędrówki po ziemi świętokrzyskiej - okolice Sandomierza. Cz. 1
W poprzednim artykule napisałam o Sandomierzu, tym razem pokażę jego okolice. Być może miejsca, w których byłam – wioski i miasta położone z dala od turystycznych szklaków – nie są znane ani popularne, ale wiele z nich kryje wielką historię.
Podczas moich podróży widziałam ruiny zamku Krzyżtopór – największej sarmackiej rezydencji w Polsce, porcelanowe figurki z Ćmielowa, park jurajski i zrujnowany pałac w Bałtowie, tajemne przejścia pod kamienicami w Opatowie, molo zdobiące miejski park w Ostrowcu Świętokrzyskim, barokową bazylikę w Klimontowie, opactwo cysterskie w Koprzywnicy, domek krasnoludka do mierzenia stanu wody na Wiśle w Zawichoście, renesansowy zamek w Baranowie Sandomierskim oraz przeogromne jezioro, zwane polskim cudem ekologii, w Tarnobrzegu. Byłam też w Iłży, gdzie w malinowym chruśniaku Bolesław Leśmian poznał miłość swego życia.
Miejsca te zwiedziłam w czasie dwóch wycieczek. Podczas pierwszej, kilka lat temu, zatrzymałam się w Ostrowcu Świętokrzyskim; podczas drugiej, w zeszłym roku, mieszkałam w Sandomierzu.
Artykuł podzieliłam na dwie części. Pierwsza powinna nosić tytuł Wędrówki po ziemi świętokrzyskiej – okolice Ostrowca Świętokrzyskiego. Ale bądźmy szczerzy, kogo obchodzi jakiś Ostrowiec, nieznana mieścina, gdzieś w Polsce. Ostrowiec Świętokrzyski nie jest jakąś tam mieściną, ale całkiem ciekawym miastem, co postaram się udowodnić. Niemniej, ze względów marketingowych, w tytule musiał ustąpić miejsca Sandomierzowi.
Wbrew tytułowi nie będę kurczowo trzymać się ziemi świętokrzyskiej. Zrobię mały wypad na Mazowsze i Podkarpacie.
Pierwszą część wędrówek po ziemi świętokrzyskiej zacznę właśnie od niedocenianego Ostrowca Świętokrzyskiego, który miło mnie zaskoczył. Na pewno nie jest miastem turystycznym. Można raczej nazwać go miastem przejazdowym, mijanym w pośpiechu przez tych, którzy chcą dotrzeć z jednego końca Polski na drugi. Myślę jednak, że warto zatrzymać się w nim na chwilę i zobaczyć, co ma do zaoferowania. Podróżnikom, zwłaszcza niezmotoryzowanym, czyli takim jak ja, polecam Hotel Accademia. Stoi niedaleko dworca i przegląda się w Kamiennej. Hotel jest trochę w stylu minionej epoki, ale pokoje są czyste, jedzonko smaczne, a obsługa uczynna.
Hotel Accademia to ten zielony.
Na pierwszym planie gmach Poczty Polskiej z lat 20. XX wieku.
Z hotelu tylko krok do pięknego, rozległego parku miejskiego im. marszałka Józefa Piłsudskiego. Park powstał w 1926 roku na błoniach nad Kamienną. W latach PRL-u trochę zaniedbany, dziś pełen jest drzew, krzewów i rzeźb. W parku są też plac zabaw i amfiteatr.
Jednak jego największą – zupełnie niespodziewaną – atrakcją jest molo. Ile miast w Polsce może poszczycić się taką ozdobą?
Na molo kończyłam każdy dzień pobytu w Ostrowcu.
Park to też galeria pod chmurką. Dzięki wystawie Ocalić cienie przeszłości miałam okazję zobaczyć dawnych mieszkańców miasta.
Powojenna renowacja...
efekt końcowy...
i współczesne zdobnictwo.
Z parku widać białe wieże kolegiaty pw. świętego Michała Archanioła. Na początku XVII wieku kościół ufundował książę Janusz Ostrogski. Była to pierwsza świątynia w Ostrowcu, wtedy pod wezwaniem świętego Uriela Archanioła. Kościół, jak wiele innych w Polsce, zniszczyli Szwedzi. Pod koniec XVII wieku odbudowano go w stylu barokowym, i przy okazji zmieniono mu patrona. W latach 20. XX wieku budynek nabrał cech neobarokowych. Gdy go zwiedzałam, był z renowacji.
Na skwerku obok kościoła stoi figura świętego Nepomucena z końca XVIII wieku. Dawniej stała nad Kamienną, na obrzeżach Ostrowca, i witała podróżnych wjeżdżających do miasta.
Naprzeciwko bramy prowadzącej do kolegiaty jest pomnik Jana Pawła II. Tuż obok, na ciągnącym się wzdłuż ulicy Kościelnej murze, zawieszono tablice w kształcie Polski z fragmentami jego wypowiedzi.
Po drugiej stronie Kościelnej stoją sklepy, powiedziałabym nawet, że jest tam coś w rodzaju centrum handlowego. Ulica Kościelna jest wąziutka i zamknięta dla ruchu kołowego, dlatego sklepiki niemal wchodzą na kościelny dziedziniec. Przyznam, że trochę rozbawiło mnie to bliskie sąsiedztwo kultury materialnej i duchowej.
Ulica Kościelna prowadzi na rynek, który – jak większość rynków w polskich miastach i miasteczkach – został odnowiony i obowiązkowo ozdobiony fontanną.
Rynek w Ostrowcu oraz wychodzące z niego uliczki stanowią typowy przykład lokalizacji miast z końca XVI wieku. W przeszłości dominowała tu zabudowa drewniana, dziś nie ma po niej śladu. Rynek otaczają zwykłe murowane kamienice, niemniej robi on pozytywne wrażenie. Ale, jak wiele miejsc w Polsce, ma też swoją tragiczną historię. We wrześniu 1942 roku Niemcy stracili tu trzydziestu mieszkańców miasta. W pięćdziesiątą rocznicę zbrodni na rynku stanął pomnik w kształcie metalowej pętli wychodzącej z brukowanego kopca.
Słabo go widać, ale słońce nie pozwoliło na inne zdjecie.
Najstarszym murowanym budynkiem Ostrowca Świętokrzyskiego jest ten oto, stojący w pobliżu rynku, niezbyt okazały dawny zajazd pocztowy. Zbudowano go na przełomie XVIII i XIX wieku.
Przed budynkiem urzędu miejskiego stoi rzeźba z piaskowca, ufundowana w 1770 roku. To święty Florian, chroniący przed pożarami. Był rzymskim legionistą, który ujął się za prześladowanymi chrześcijanami, za co poniósł śmierć w nurtach rzeki Enns. Dowodził też podobno, oczywiście za życia, oddziałem gaśniczym i jednym wiadrem wody ocalił płonącą wioskę. Rzeźba świętego Floriana w Ostrowcu nawiązuje do jego losów – widzimy odzianego w tunikę rzymskiego wojownika z wiadrem w ręku. Przez lata w dniu swojego patrona pod figurą zbierali się ostrowieccy strażacy.
Czy ktoś przypuszczał, że Ostrowiec Świętokrzyski leży na szlaku architektury drewnianej? Pewnie mało kto. Ja byłam zaskoczona. Przy ulicy Sandomierskiej stoi drewniany kościół parafialny pw. Najświętszego Serca Jezusowego. Zbudowano go w 1932 roku w stylu zakopiańskim. Kilka lat później wzniesiono dzwonnicę. W ostatnich czasach przed świątynią ustawiono sporych rozmiarów pomnik ofiar Katynia.
W Ostrowcu jest też kilka pałaców. Jeden z nich to pałacyk Mikusińskiego. Na początku XIX wieku Jerzy Dobrzański zbudował tu kryty gontem murowany dworek. Pod koniec XIX wieku kupił go i przebudował hrabia Zygmunt Wielopolski. Dworek stał się jego myśliwską siedzibą. Gościł w niej uczestników polowań i gromadził myśliwskie trofea.
Myśliwym służyła też zabytkowa kapliczka świętego Huberta. Spod niej wyruszali na polowania w okolicznych lasach. Przy niej odprawiali msze i tradycyjne obrzędy myśliwskie.
Za czasów Wielopolskiego wokół dworku powstał park krajobrazowy. W 1929 roku majątek kupił nadleśniczy Wielopolskich, Józef Mikusiński. Przez lata od jego nazwiska dworek nazywano pałacykiem Mikusińskiego. W czasie II wojny światowej pałacyk służył rozrywce, bo władze okupacyjne utworzyły w nim kasyno oficerskie. Po wojnie spadkobiercy Mikusińskiego sprzedali pałacyk władzom miasta, które umieściły w nim najpierw szpital epidemiologiczny, a potem różnego rodzaju szkoły. W październiku 2000 roku pałac częściowo spłonął. Władze nie miały pieniędzy na odbudowę, dlatego to, co z niego zostało, trafiło w ręce lokalnego przedsiębiorcy. Odbudowa i remont obiektu trwały pięć lat. W 2006 roku budynek kupili Irena i Krzysztof Tarnowscy z przeznaczeniem na hotel – „Pałac Tarnowskich”.
Drugi pałac – zdecydowanie bardziej okazały niż pałacyk Mikusińskiego – jest siedzibą Muzeum Historyczno-Archeologicznego. Powstał pod koniec XIX wieku dla hrabiego Wielopolskiego w Częstocicach, wsi, która dopiero w latach pięćdziesiątych XX wieku znalazła się w granicach Ostrowca. Wstyd przyznać, ale go nie widziałam. Nadrobię to innym razem, tym bardziej że w zbiorach muzeum sporo jest ćmielowskiej porcelany.
Co jeszcze ciekawego jest w Ostrowcu? Z hotelowego okna widziałam zielony dach pałacyku Bolesława Rydla z początku XIX wieku.
W pobliżu hotelu stoi pięknie odnowiony, również dziewiętnastowieczny budynek, w którym urzęduje policja,
a naprzeciwko jest gmach Poczty Polskiej wybudowany w latach 1925–1927. Zdobi go monumentalna kolumnada. Przez lata był to reprezentacyjny budynek miasta. Przed nim odbywały się defilady w święta państwowe.
Trochę dalej od centrum są pozostałości po czasach, gdy w Ostrowcu były jeszcze zakłady przemysłowe. Myślę, że jak na miasto przejazdowe, ciekawych miejsc jest w nim sporo.
Ostrowiec jest świetną bazą wypadową na wycieczki po ziemi świętokrzyskiej. Drogowskazy na zdjęciu kierują do Nowej Słupi i na Święty Krzyż. Te miejsca opisałam w artykułach Świętokrzyskie pradzieje i Góry Świętokrzyskie – na nowo odkryte. Trzeci drogowskaz wskazuje Ćmielów – małe, rozjeżdżane przez tiry miasteczko leżące na południowy wschód od Ostrowca. I tam teraz się udamy.
W Ćmielowie jest późnogotycki kościół parafialny, są nawet ruiny zamku, jednak ani kościół, ani ruiny nie były powodem mojej wizyty. Miasteczko słynie z porcelany, a ja porcelanę uwielbiam.
W 2005 roku w Ćmielowie otwarto Żywe Muzeum Porcelany, w którym można zobaczyć, jak powstają filigranowe, kunsztownie zdobione filiżanki, dzbanki i talerzyki, a także słynne, koszmarnie drogie figurki. Ale po kolei.
Wszystko zaczęło się dawno, dawno temu od zwykłego garncarstwa, którym trudnili się mieszkańcy Ćmielowa. Pod koniec XVIII wieku w Ćmielowie działała już manufaktura fajansu, a w połowie XIX wieku książę Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki uruchomił tu produkcję porcelany. W latach międzywojennych i powojennych Zakłady Porcelany Ćmielów stały się znane na całym świecie. Być może nie ze względu na serwisy obiadowe, lecz te niewielkie figurki – zwierząt i ludzi – o charakterystycznych wysmukłych kształtach. Projektowali je wybitni artyści, między innymi z Instytutu Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie.
Nie każdy może sobie na nie pozwolić. Cena najskromniejszej wynosi około 100 złotych. Figurka teriera szkockiego (oznaczoną numerem 1. dostał w prezencie prezydent USA George W. Bush) kosztuje podobno kilkanaście tysięcy dolarów. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
Jak powstają te cudeńka, można dowiedzieć się w Żywym Muzeum Porcelany. Najpierw na filmie. Ogląda się go w nietypowym miejscu, bo wewnątrz największego w Europie pieca do wypalania porcelany. Ma dwadzieścia dwa metry wysokości i dziesięć metrów średnicy. Jeszcze kilkanaście lat temu działało w nim osiem palenisk, które rozgrzewały go do czerwoności, czyli do 1460 stopni Celsjusza.
Po projekcji filmu zaczyna się część praktyczna zwiedzania. W salach pokazane są wszystkie etapy wyrobu porcelany: przygotowanie glinki kaolinowej, włożenie do formy, wypalanie, czyszczenie, szkliwienie i malowanie. Wszystkiego można dotknąć, samemu spróbować.
A na koniec obejrzeć gotowe wyroby w sali wystawienniczej lub w przyfabrycznym sklepiku.
Z czasów PRL-u pozostały ciekawe tabliczki informacyjne.
Na północny wschód od Ostrowca Świętokrzyskiego leży Bałtów. Otaczają go porośnięte lasami, wapienno-lessowe wzgórza z malowniczymi wąwozami, a przecina rzeka Kamienna, tworząca fantazyjne zygzaki. Piękne położenie sprawiło, że wieś i jej okolice nazywane są Szwajcarią Bałtowską albo Małym Ojcowem.
Według legendy nazwę Bałtów nadali wsi jeńcy litewscy. Trafili do osady otoczonej białymi wapiennymi skałami, a bałtas w języku litewskim znaczy biały. W rzeczywistości pochodzenie nazwy jest mniej romantyczne. Bałtów wywodzi się od wyrazu bełt, czyli wiru na Kamiennej.
Na tle wapiennych skał stoi figura Jezusa Frasobliwego, którą podobno wystawili w 1811 roku żołnierze Napoleona idący na wojnę z Rosją jako wotum wdzięczności za ocalenie mieszkańców wsi przed epidemią cholery.
W 1828 roku Bałtów kupił książę Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki. Pod koniec XIX wieku jego potomkowie na jednym z wapiennych wzgórz wybudowali klasycystyczny pałac. Po II wojnie światowej właściciele Bałtowa zmuszeni byli go opuścić. Przez wiele lat pałac był siedzibą Zespołu Szkół Rolniczych. Dziś szkoła ma nowy budynek, a opuszczony pałac popada w ruinę.
Wokół pałacu ciągnął się piękny, rozległy park krajobrazowy w stylu angielskim. Dziś niestety, podobnie jak pałac, dogorywa.
Poniżej pałacu, tuż przy dość ruchliwej drodze (wieś, zapewne ze względu na park jurajski, upodobali sobie motocykliści) stoi ogromny kościół pw. Matki Boskiej Bolesnej z końca XVII wieku, gruntownie przebudowany w początkach zeszłego stulecia.
Za kościołem, w kierunku Ostrowca Świętokrzyskiego, jest dziewiętnastowieczna drewniana kapliczka świętego Jana Nepomucena, a po drugiej stronie świątyni cmentarz z kaplicą grobową książąt Druckich-Lubeckich.
Bałtów oferuje wiele atrakcji. O parku jurajskim pisałam w Świętokrzyskich pradziejach. Niezłą rozrywką – w pogodne dni – jest spływ Kamienną. Na rzece stoi dziewiętnastowieczny młyn wodny, w którym działa galeria. Można w niej kupić pamiątki i wyroby miejscowych twórców.
W Bałtowie są też stadnina koni, mini zoo, a nawet ośrodek narciarski.
Przeniesiemy się teraz na południe od Ostrowca Świętokrzyskiego do Opatowa. Nazwa miasteczka pochodzi od słowa opat, Opatów bowiem przez lata związany był z opactwem benedyktynów na Świętym Krzyżu. Każdy, kto chce zwiedzić opatowską starówkę, musi przejść przez Bramę Warszawską. Ocalała jako jedyna z czterech bram wjazdowych do miasta, wybudowanych w XVI wieku przez ówczesnego właściciela Opatowa, kanclerza Krzysztofa Szydłowieckiego. Bramę wieńczy stylizowana na renesansową zrekonstruowana attyka. W dwóch ścianach znajdują się otwory strzelnic. Nad bramą wjazdową widnieje herb rodziny Szydłowieckich – Odrowąż – podtrzymywany przez smoka (na zdjęciu niewidoczny, bo jest z drugiej strony).
Brama Warszawska stanowiła część murów obronnych. W dawnych wiekach większość miast była nimi opasana. Miały swoje plusy i minusy: chroniły przed wrogami, ale też utrudniały rozbudowę miast. W przypadku Opatowa stało się to szczególnie dokuczliwe za czasów Szydłowieckiego. Pod jego rządami miasto przeżywało prawdziwy rozkwit i zaczynało brakować w nim miejsca na nowe zakłady rzemieślnicze i składy towarów. Kupcy i rzemieślnicy zeszli więc pod ziemię – zaczęli drążyć lochy pod rynkiem. Miękkie skały, na których stoi Opatów, nie stawiały oporu.
Bardzo szybko rosła sieć korytarzy i komór, w których przechowywano towary. Okres prosperity nie trwał wiecznie. Z czasem miasto zaczęło podupadać, piwnice opustoszały i na kilka wieków o nich zapomniano. Przypomniały o sobie w latach międzywojennych, gdy popękały ściany domów na rynku, ale dopiero w 1971 roku pracownicy Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie przystąpili do zabezpieczania lochów.
Dziś przez czterdzieści sześć komór prowadzi podziemna trasa turystyczna. Zazwyczaj omijam tego typu atrakcje. Nie lubię szwendać się po piwnicach. Dla Opatowa zrobiłam wyjątek, może dlatego, że nie ma w nim zbyt wielu innych atrakcji. Nie żałuję.
Wystawa poświęcona partyzanckiemu oddziałowi „Jędrusiów”.
Z Bramą Warszawską sąsiaduje najcenniejszy zabytek Opatowa – monumentalna romańska kolegiata pw. świętego Marcina. Wybudowano ją w XII wieku z kamienia, najprawdopodobniej z inicjatywy Bolesława Krzywoustego. Jej wnętrze zachwyca ogromem zdobień. Ściany pokryte są rzeźbami, złoceniami i osiemnastowiecznymi malowidłami. Wierni modlą się w równie starych drewnianych ławach.
Kolegiata jest też miejscem wiecznego spoczynku dobrodzieja miasta, Krzysztofa Szydłowieckiego. Jego nagrobek składa się z dwóch płaskorzeźb. Górna przedstawia zmarłego kanclerza, dolna to słynny Lament Opatowski – scena opłakiwania go przez ponad czterdzieści postaci, przedstawicieli różnych stanów społecznych. Niektórzy twierdzą, że jest wśród nich król Zygmunt Stary.
Z kolegiaty blisko na rynek – niewielki, ale czysty i zadbany, otoczony kolorowymi kamieniczkami. Jedna z nich, przysadzista i ozdobiona arkadami, pełni funkcję ratusza. Zbudowano ją na przełomie XVI i XVII wieku.
Poza centrum miasta stoi kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i klasztor bernardynów. Budynki wzniesiono w XV wieku i otoczono wysokimi obronnymi murami. Były prawie nie do zdobycia i stanowiły kryjówkę miejscowej ludności podczas tatarskich najazdów. Na początku XVII wieku przebudowano kościół klasztorny. Świątynia z gotyckiej stała się barokową.
Z Opatowa busikiem dotarłam do Iwanisk, a stamtąd na piechotę – jakieś trzy kilometry po chodniku z kostki Bauma – do wsi Ujazd słynącej z ogromnych, doskonale zachowanych ruin sarmackiego zamku-fortecy.
Krzyżtopór – najwspanialsza magnacka budowla dawnej Rzeczypospolitej. Kiedy kilka lat temu po raz pierwszy ją zobaczyłam, rozczarowała mnie. Byłam wtedy świeżo po wycieczce do Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Zachwyciły mnie tamtejsze zamki, wniesione na wzgórzach lub wtopione w wapienne skały. Krzyżtopór stał w szczerym polu, a wokół rosły chwasty. W dodatku trwał jakiś turniej rycerski, który przyciągnął rzesze wielbicieli takich imprez, a ja do nich nie należę.
Od tamtej pory wiele się zmieniło. Pojawił się wspomniany chodniczek, chwasty gdzieś zniknęły – zamek wyszlachetniał. Szczęśliwie po rycerzach i ich wielbicielach też nie było śladu. Mogłam spokojnie łazić po ruinach i docenić ich majestat.
Krzyżtopór wzniósł w pierwszej połowie XVII wieku wojewoda sandomierski, Krzysztof Ossoliński. Jego nazwa pochodzi od krzyża – znaku wiary i topora – herbu rodu Ossolińskich. Oba symbole po dziś dzień zdobią bramę wjazdową.
Krzyżtopór był wzorowany na siedemnastowiecznych włoskich założeniach obronnych, zwanych palazzo in fortezza, a będących połączeniem zamku obronnego i rezydencji. Jego budowniczy, pochodzący ze Szwajcarii Wawrzyniec Senes, zaprojektował go tak, by nawiązywał do roku kalendarzowego. Jeden rok – jeden pałac, cztery kwartały – cztery wieże narożne, dwanaście miesięcy – dwanaście sal paradnych, pięćdziesiąt dwa tygodnie – pięćdziesiąt dwie komnaty, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku i tyle samo okien.
Do czasu wybudowania Wersalu Krzyżtopór był największym zamkiem w Europie. O przepychu jego wnętrz krążyły legendy. W jednej z sal zamiast sufitu wmurowane było ogromne akwarium pełne egzotycznych ryb. Ściany pałacu od strony dziedzińca ozdobiono wizerunkami najznamienitszych przedstawicieli rodu Ossolińskich. Konie w stajniach przeglądały się w kryształowych lustrach i jadły z marmurowych żłobów. A same stajnie były tak wielkie, że można było w nich wykręcić powozem.
Pod zamkiem powstał system piwnic i korytarzy. Podobno łączyły się one z podziemiami zamku w Ossolinie, siedzibą Jerzego Ossolińskiego. Obaj panowie Ossolińscy mogli się więc odwiedzać, co czynili, jeżdżąc saniami po wysypanych cukrem tunelach. Ale to chyba można między bajki włożyć.
Wojewoda Ossoliński nie cieszył się długo swoim dziełem. Ukończył go niespełna rok przed śmiercią. Jego jedyny syn, Krzysztof Baldwin, poległ bezpotomnie w czasie powstania Chmielnickiego. W księżycowe noce wraca do zamku w postaci zjawy – rycerza w husarskiej zbroi.
Zamek Krzyżtopór tylko kilkanaście lat był najwspanialszą magnacką rezydencją Rzeczypospolitej. Przebogate wyposażenie rozkradli Szwedzi podczas potopu, później, w czasie konfederacji barskiej, walki i pożary dopełniły dzieła zniszczenia. W czasie I wojny światowej w ruinach chronili się mieszkańcy okolicznych wsi, a w czasie drugiej – urzędował partyzancki oddział „Jędrusiów”. W podziemiach mieli swoją strzelnicę.
Na chwilę opuścimy ziemię świętokrzyską i przeniesiemy się na północ od Ostrowca, na Mazowsze – do Iłży. Podział terytorialny kraju jest przecież umowny, a położenie miasteczka typowo „świętokrzyskie”. Iłża leży na trzech wzniesieniach, wokół ciągną się lessowe wąwozy, płynie rzeczka, a z zamkowego wzgórza, jeśli pogoda dopisze, widać łagodne szczyty Gór Świętokrzyskich.
Gdzieś w Iłży...
Według legendy Iłża stoi na lochach dawnego zamku, połączonych podziemnymi korytarzami z Sandomierzem. Nikt nie wie, jak się do nich dostać. Wejście kryje roślinność gęsto porastająca zamkowe wzgórze. Lochy są jednak na pewno, bo gdy opuszano do nich kaczkę – zapewne przez jakiś niewielki otwór w zamkowych ruinach – ta wypłynęła na rzekę przecinającą miasteczko.
Powstanie rzeki i jej nazwa też wiążą się z legendą, w której kaczka odgrywa niebagatelną rolę. Dawno temu zła królowa zamknęła w zamkowych lochach księżniczkę, która miała nieszczęście poślubić jej syna. Dla pewności zamieniła ją w kaczkę. Biedna dziewczyna płakała dniami i nocami. Jej łzy zamieniły się w potok, który rozpuścił wapienne ściany lochów. Potok zamienił się w rzeczkę nazwaną przez miejscowych „jej łzą”.
Po latach rzeczka stała się Iłżanką, a miasto leżące po obu jej brzegach – Iłżą. Brzegi łączy kilka urokliwych mostków, Iłżanka zaś tworzy całkiem spory zalew, który jest jedną z atrakcji miasta.
Niedaleko stoi dawny budynek stacji Starachowickiej Kolei Wąskotorowej. Latem można wybrać się kolejką na wycieczkę do osady leśnej w Marculach.
Bez wątpienia najcenniejszym zabytkiem Iłży są ruiny zamku biskupów krakowskich. Po niegdyś ogromnej rezydencji do naszych czasów przetrwała wieża przykryta śmiesznym, plastikowym daszkiem i kilka ścian dawnych komnat.
Zamek stanął w XIV wieku i był systematycznie rozbudowywany i odbudowywany, na przykład po szwedzkim potopie, przez jego kolejnych właścicieli. I tak aż do początków XIX wieku, kiedy to Austriacy urządzili w nim szpital wojskowy. W następnych latach mieszkańcy Iłży w ocalałych komnatach organizowali zabawy publiczne. Jedna z nich zakończyła się tragicznie i na zawsze przypieczętowała los zamku. Wybuchł pożar, po którym nie było już czego odbudowywać. Co więcej, miejscowa ludność zaczęła traktować ruiny jak darmowe źródło materiałów do budowy własnych domów.
To, co z zamku zostało, i tak robi wrażenie, tym bardziej że ruiny są na wzgórzu, stanowiącym świetny punkt widokowy na miasto i okolice.
Mała świątynia po prawej stronie to kościół pw. Świętego Ducha ufundowany przez biskupa Oleśnickiego. Przez lata służył jako kaplica działającego obok szpitala dla ubogich i bezdomnych. Dziś w budynku szpitalnym mieści się muzeum regionalne – zamknięte na głucho, mimo że byłam w godzinach otwarcia.
Drugi iłżecki kościół, pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, stoi nieopodal rynku. Wzniesiono go w XIV wieku, ale z gotyckiej świątyni niewiele zostało. Liczne przebudowy sprawiły, że kościół nosi cechy renesansowe i barokowe. W XVII wieku biskup Marcin Szyszkowski, odnawiając go, dobudował do jego południowej ściany kaplicę Świętego Krzyża. Ozdobił ją kopułą z latarnią. W kaplicy spoczęli jego matka i brat. Również w XVII stuleciu z jednej z baszt dawnych murów obronnych utworzono dzwonnicę.
Tuż za kościelną furtą stoi, od 1707 roku, przydrożna figurka w kształcie kolumny.
Iłżecki rynek – czysty, zadbany, otoczony kolorowymi kamieniczkami. Pisząc o Iłży, korzystałam z przewodnika z lat osiemdziesiątych XX wieku. Znalazłam w nim zdjęcie rynku z tamtego okresu – tonął w zieleni. Teraz zieleń wytępiono, rynek wybrukowano i ozdobiono „sikającą” fontanną. Posadzono wprawdzie jakieś drzewka, ale wyglądają rachitycznie. Większość małomiasteczkowych rynków w Polsce odnowiono według tego schematu.
W centrum Iłży stoi pomnik poświęcony jej obrońcom. Jest ogromny. Ma kształt obelisku zwieńczonego rzeźbą orła w koronie i z krzyżem w szponach. Nazwiska obrońców widnieją na tablicach.
Jeden z nich doczekał się osobnego pomnika. To generał Antoni Heda, pseudonim Szary, dowódca oddziałów partyzanckich ZWZ i AK.
Iłża przez lata słynęła z garncarstwa, jeśli więc ktoś będzie miał trochę więcej czasu niż ja (albo będzie dysponował własnym środkiem transportu, bo wydostanie się z Iłży nie należy do najłatwiejszych), niech pójdzie na ulicę Wójtowską i zobaczy ogromny dziewiętnastowieczny piec garncarski należący do słynnej rodziny garncarzy, Pastuszkiewiczów. Podobno przystosowano go do zwiedzania.
Ja zwiedzanie Iłży zakończę przy jednym z jej najstarszych domów, zwanym domem Sunderlandów.
Stoi u stóp zamkowego wzgórza i pierwotnie był spichlerzem biskupów krakowskich urzędujących na zamku. W pierwszej połowie XIX wieku mieściła się w nim fabryka fajansu należąca do przedsiębiorczego Żyda Lewina Seliga Sunderlanda. W 1903 roku budynek spłonął, ale odbudowany pozostał w rękach rodziny. Mieszkała w nim Gustawa Sunderland, ciotka Bolesława Leśmiana. Poeta często przyjeżdżał do Iłży na wakacje. Bardzo cenił uroki miasteczka i jego wiejskich okolic. Spacerując po łąkach i polach, „leczył duszę”:„...szedł urzeczony, roztopiony miedzą między dwiema ścianami dojrzałego zboża, a sponad kłosów wystawała jedynie jego charakterystyczna głowa...” Cóż, miał tylko 155 centymetrów wzrostu.
Mam nadzieję, że z okazji przypadającej w 2017 roku
sto czterdziestej rocznicy urodzin i osiemdziesiątej rocznicy śmierci poety
zniknie ta wątpliwa dekoracja.
Na zdjęciu tego nie widać, ale kwiecie było mocno przykurzone.
W 1917 roku poeta poznał w Iłży największą miłość swego życia – Teodorę Lebenthal, zwaną Dorą. Przyjechała na wakacje z koleżanką, Celiną Sunderland, cioteczną siostrą Leśmiana. Uczucie przyszło nagle, niespodziewanie i zawładnęło nimi bez reszty.
Adam Bednarczyk, tropiciel Iłżeckich miłości Leśmiana, tak pisze o ich związku: „Kiedy zastanawiam się czasem, jaka to była miłość, to myślę wtedy, że oczywiście gwałtowna, szalona, namiętna, zmysłowa, ale też – pełna poświęceń, czuła i trwała. To było prawdziwe spotkanie, kiedy poznali się w malinowym chruśniaku przy domu ciotki Gustawy: ona – pełna czaru i zmysłowego wdzięku, choć nie piękna przecież i on – namiętny i zakochany, choć na pewno nie przystojny. Dora i Bolesław, dwoje ludzi sobie przeznaczonych”.
Poznali się w malinowym chruśniaku… W latach, gdy Leśmian spędzał wakacje u ciotki Gustawy, cały dom tonął w zieleni. Zbocze góry zamkowej porastał ogród, otoczony drewnianym płotem, a w ogrodzie rosły maliny. Dla Dory poeta napisał jeden ze swych najbardziej znanych erotyków W malinowym chruśniaku.
Chociaż Dora więcej na wakacje do Iłży nie przyjechała, jej związek z Leśmianem trwał równo dwadzieścia lat, aż do śmierci poety w 1937 roku. Dora była rozwódką, Leśmian miał żonę i dwie córki. Mieszkał z rodziną w Hrubieszowie i Zamościu, ale gdy tylko mógł, wyrywał się do Warszawy, do ukochanej. Dora kochała go równie gorąco i do końca pozostała mu wierna. Koniec Leśmiana miał nawet z tego powodu posmak skandalu. Dora nie wpuściła do karawanu żony i córek poety. Zatrzasnęła przed nimi drzwi i sama towarzyszyła mu w ostatniej drodze.
W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem.
Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory,
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty.
Duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała,
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni,
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała.
I stały się maliny narzędziem pieszczoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.
I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,
Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła,
Porwałem twoje dłonie — oddałaś w skupieniu,
A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.
Koniec pierwszej części wędrówek po ziemi sandomierskiej.